czwartek, 31 sierpnia 2017

Parszywe życie imigranta

Jak dziś pamiętam słowa moich rodziców kierowane do mnie, mojej siostry i brata- "Jak tylko dorośniecie wyjeżdżajcie z tego kraju, bo tu nie ma dla Was przyszłości". Jak mantra powtarzane zdanie przez całe dzieciństwo i nastoletnie życie na dobre zakorzeniło się w mojej głowie. Zawsze powtarzałam, że nie będę mieszkać w Polsce, a mama dumnie kroczyła obok mnie dopowiadając, że ma niecny plan na starość dwa miesiące mieszkać u mnie (gdziekolwiek mieszkać będę), dwa miesiące u mojego brata, dwa u siostry i wtedy powinno wystarczyć jej pieniędzy z emerytury żeby przeżyć pozostałe pół roku w naszym kraju. Jako małe dziecko brałam te słowa bardzo do siebie i wzięłam sobie za punkt honoru, że zapewnię rodzicom jak najlepszy byt przez te dwa miesiące, które będą u mnie gościć. Dziś wiem, że słowa te były wypowiadane półżartem - pół, ponieważ nikt nie pogardziłby takim systemem życia.

Planów było wiele. Były Niemcy, Bułgaria, a nawet Au Pair w Stanach Zjednoczonych (tu nawet już większość papierologii miałam ogarnięte), ale wyszła Warszawa i niespełnione marzenia o aktorstwie. W stolicy mieszkaliśmy 2 lata, fajne dwa lata, które dobrze, że już się skończyły. I mimo, że nie mogliśmy nazwać siebie imigrantami, wiemy jak ciężkie jest życie w miejscu oddalonym o 300 km od domu rodzinnego. Pierwsze miesiące były o tyle trudne, że firma w której się na start zatrudniliśmy potrafiła zwlekać z wypłatą nawet miesiąc, a my żyć za coś musieliśmy. Teraz z perspektywy czasu jestem z nas dumna, że mimo, że było ciężko, wszyscy słyszeli od nas "jest super, życie wcale nie jest takie ciężkie". Nie lubię ludzi, którzy wiecznie narzekają na brak pieniędzy, bo my nauczeni własnymi doświadczeniami zawsze robimy tak, by nawet gdy przyjdzie gorszy miesiąc, wszyscy na około myśleli "kurde, ci to sobie radzą", bo tak, radzimy, czasem lepiej, czasem gorzej, ale nikt przecież o tym wiedzieć nie musi.

Warszawiacy nie lubią Poznaniaków i z wzajemnością. Ja w Warszawie nie odnalazłam się w ogóle, pomimo, że to ja do niej chciałam wyjechać. Znajomości jakie nawiązałam, miały ze stolicą tyle wspólnego co ja. Krzysiek natomiast dużo lepiej się zaaklimatyzował, mentalność warszawska przypadła mu do gustu, podczas gdy mi niekoniecznie. Wiecie za co Warszawiacy nie lubią ludzi z Poznania? Oczywiście wykluczając tu podstawową kosę związaną z klubami piłkarskimi. Za to, że Poznaniak zawsze będzie się szczycił miejscem z którego pochodzi. W stolicy nawet krąży taki kawał "po czym poznasz, że Twój rozmówca jest z Poznania? Po tym, że sam Ci o tym powie". Przerysowane? Niekoniecznie ;) Wszystko byłoby piękne gdyby nie fakt, że przyjezdny zawsze będzie przyjezdnym. Zawsze będziesz miał mniej do powiedzenia w miejscu z którego nie pochodzisz i to tyczy się głównie emigracji. Zgodnie z pragnieniami rodziców, mój brat wyjechał z kraju. Najpierw dwa lata mieszkał w Anglii, gdzie powtarzał, że zawsze, ale to zawsze Anglik dał mu odczuć, że jest w jakimś stopniu gorszy, bo jest imigrantem. Jest kucharzem, więc często dłużej musiał zostać na kuchni właśnie ze względu na swoje pochodzenie. Później wyjechał do Norwegii, gdzie traktowany jest lepiej, ale zawsze powtarza "pamiętaj siostra, za granicą zawsze będziesz kimś obcym" i nie jest on pierwszą osobą, która mi to mówi.

Podczas naszego życia w Warszawie najbardziej doskwierała mi samotność. Gdyby nie Krzysiek chyba dostałabym na głowę. Za zaciśniętymi zębami przeglądałam media społecznościowe pokazujące jak nasi przyjaciele kolejno wyjeżdżają razem do Pragi czy Szwecji. W pewnym momencie zostaliśmy wykluczeni nawet z zaproszeń na takie wyjazdy, bo wszyscy dopowiadali sobie, że przecież i tak nie przyjedziemy. Wierzcie mi lub nie, ale ominięcie urodzin przyjaciółki, bo nie dostanie się wolnego na ten czas (a trzeba pamiętać, że nie wystarczy jeden dzień, muszą być minimum trzy) do przyjemnych nie należy. Przyjaciel zawiedziony, Ty sfrustrowany, bo przecież chcesz, a nie możesz i o ile z moją pracą większych problemów nie było, bo pracowałam w systemie zmianowym, tak Krzysiek od poniedziałku do piątku był wykluczony z wszelkich wojaży. Dopóki jednak chodziłam jeszcze do pracy nie było najgorzej, kryzys przeżywałam na ciążowym L4. Zamknięta w czterech ścianach z kotem, odliczałam dni do naszego powrotu do Poznania. I nie zrozumcie mnie źle, zanim podjęliśmy decyzje o zjeździe do domu analiza plusów i minusów trwała dobre dwa miesiące, więc w tej Warszawce nie mogło być tak źle, prawda? :)

Jakiś czas temu nasi bliscy przyjaciele wyjechali do Anglii. Ostatnio wykorzystali swój urlop na przyjazd do domu i podczas szczerej rozmowy z przyjaciółką dowiedziałam się, jak bardzo jej źle, że dopiero po 4 miesiącach życia Idalki ona miała okazję ją poznać. Krzyśka ojciec od lat mieszka za granicą, gdzie pracuje, aby jego rodzinie w Polsce żyło się lepiej. Swoją wnuczkę do tej pory widział tylko kilka razy. I owszem, pieniędzy jest więcej, ale jakim kosztem? Czy warto? Każdy musi sobie odpowiedzieć na to pytanie we własnym zakresie.

A co ze mną i planami mojej mamy? Zwiedzanie świata od zawsze było jednym z moich największych marzeń. Od kiedy mam mapę świata na ścianie uwielbiam leżeć na podłodze i patrząc na nią marzyć o dalekich podróżach i różnych kulturach. Siebie określam jako obywatela świata, który do tej pory nie odnalazł swojego miejsca na ziemi, ale jak to mówi mój brat "milionerem zostaniesz tylko we własnym kraju", więc póki mam jeszcze coś do powiedzenia w Polsce to będę Poznań nazywać swoim domem. Domem, w którym są najważniejsze osoby w moim życiu.

Edit. Krzysztof stwierdził, że zbyt krytycznie wypowiedziałam się o Warszawie i Warszawiakach. Pragnę nadmienić, że są to moje subiektywne odczucia odnoszące się do społeczeństwa jako ogółu :) Nie miałam na myśli nikogo personalnie, bo poznałam też ludzi z którymi znalazłam wspólny język i są to złote osoby :)



Rok 2015, tuż po przeprowadzce do Warszawy. Tak wiem, że wiewiórki gryzą, jednak podjęłam to ryzyko ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz