piątek, 3 kwietnia 2020

Koronawirus. Moje przemyślenia.

Gotuje się we mnie. Napięcie rośnie, lęk napiera na myśli. Jestem nerwowa, wypalona, bez chęci do życia. Ten cały koronawirus jednego dnia budzi we mnie panikę, bo lękiem nie można już tego nazwać. Po przeczytaniu nowych wiadomości w internecie, po włączeniu wieczornych wiadomości, wysłuchaniu tej tragedii, która dzieje się na całym świecie, a także absurdów dziejących się w naszym kraju, chowam twarz w dłoniach, wstaję z kanapy, biegnę przytulić się do Krzycha i albo milczę, albo mówię, że nie dam rady, że nie dam rady tak dłużej. I chowam się w tym przytuleniu za drzwiami pomieszczenia obok, żeby Idalia nie widziała słabości. Nie lubię tego, chociaż wiem, że w tej ciąży widzi ją u mnie wyjątkowo często.

Przychodzi kolejny dzień. I wszystko jest pozornie dobrze, słońce świeci za oknem, remont w domu postępuje, uśmiech dziecka to pierwsze co widzę po otwarciu oczu, a przez okno w kuchni wpada cudownie ciepłe światło. Zaparzam kawę, czuję jej zapach, czuję spokój. I tak sobie myślę, że mam w d**e tego wirusa, że to media nas nakręcają, że jesteśmy przecież młodzi, silni i że to mało prawdopodobne bym się zaraziła, bo przecież ja to prawie w ogóle z domu nie wychodzę, a Krzysiek to tylko do sklepów i to na tyle rzadko na ile pozwala nam sytuacja lodówkowa. A potem sięgam po telefon i czytam "rekordowa liczba zgonów spowodowana COVID-19 w Hiszpanii!". I czar pryska. Znów zaczynam się bać, a z każdą kolejną godziną w ciągu dnia ten lęk narasta. Nie chcę nic słyszeć, nie chcę wiedzieć.

O koronawirusie słyszymy już od grudnia. Jedni przejmowali się nim mniej, inni więcej, a jeszcze kolejni generalnie olewali, jak większość wiadomości napływających do nas z daleka. W styczniu/lutym sytuacja w Chinach robiła się na tyle tragiczna, że osobiście bałam się lecieć do teścia do Norwegii. Mąż mnie wyśmiewał, teściowa wyśmiewała, a tata stwierdził, że mam nie przesadzać. Tłumaczyłam, że nie boje się samej Norwegii... Boje się lotnisk, bo lotniska i samoloty są dla mnie największym złem od początku światowej epidemii. Swoimi obawami dzieliłam się głównie z jedną przyjaciółką, która tak jak ja (a może nawet bardziej) obawiała się pojawienia koronawirusa w naszym kraju. Bo to, że się pojawi, to my wiedziałyśmy od początku. W XXI wieku kilometry nie mają żadnego znaczenia, to nie PRL, możemy się wszyscy sprawnie przemieszczać z punktu a do punktu b. A raczej mogliśmy... Nie we wszystkim co prawda się zgadzałyśmy, ale w jednym napewno. Że ignorancja jest gorsza od paniki... A. pozdrawiam Cię serdecznie :* A Europa zignorowała, bo ja od początku mówiłam wśród bliskich - odciąć Chiny od reszty świata. Drastyczne? Może. Ale obawa o swoją rodzinę i przyjaciół była tak mocna, jak w 2017 roku, kiedy to Polska nie przyjęła do swojego kraju uchodźców. Nie baliśmy się ich wszystkich. Baliśmy się tego jednego, który mógł się okazać złym człowiekiem. To samo tyczyło się koronawirusa.

Łatwo gdybać teraz na temat tego co należało zrobić, gdzie popełniliśmy błąd, znacznie trudniej jednak wroga zatrzymać. Ciąża w tym wszystkim zdecydowanie nie pomaga. Kiedy na początku marca okazało się, że mam cukrzyce ciążową, załamałam ręce. Sam fakt kolejnej dolegliwości wprawił mnie w załamanie nerwowe (cały dzień przepłakałam. Serio.), a kolejne obostrzenia, które pojawiały się z dnia na dzień tylko potęgowały smutek. Jak na razie cieszę się, że ta dolegliwość została w miarę opanowana i mimo kilku ograniczeń, daje sobie z nią radę sama. No może z pomocą kolejnej przyjaciółki, której truje tyłek niemiłosiernie :P K. Dziękuję!
Boję się. Boję się porodu i współczuję wszystkim moim koleżankom, które mają terminy na maj. A trochę ich jest. A ja, mająca termin na 22 czerwca (choć po porodzie Idalii i pewnych dolegliwościach, które mam od początku tej ciąży, śmiem twierdzić, że urodzę trochę szybciej), błagam jakąś wyższą energię, żeby się to wszystko do tego czerwca uspokoiło. Boję się. Boję się szpitali w czasie pandemii, nie chcę rodzić sama... No i mam nadzieję, że do rozwiązania nie będzie żadnych komplikacji.

Osobiście trzymam mocno kciuki za moją rodzinę i osoby w niej, które straciły pracę lub prowadzą własny biznes. Za przyjaciół, którzy swoje firmy traktują jak drugie domy, a boją się, że dwóch domów nie będą w stanie utrzymać (Janeiro House- trzymaj się! Chcę do Was wrócić po porodzie!). Trzymam też kciuki za Ciebie dziewczyno, byś przetrwała ten trudny czas, za Ciebie mamo, byś dała radę gdy żłobki, przedszkola i szkoły są zamknięte i za Ciebie chłopaku, żebyś był zdrowy i silny! Ja trzymam kciuki za Was, a Wy trzymajcie za mnie, okej? Klika dni temu ktoś mądry powiedział mi "To straszne, że umierają ludzie. Okropne, że w takich ilościach. Ale to co będzie się działo po epidemii w gospodarce będzie jeszcze gorsze..." Będzie, a nasz rząd mam wrażenie interesuje się głównie przyszłymi wyborami, na które ani ja, ani Krzysiek nie pójdziemy jeżeli się odbędą.

Jest wiele słów, które jeszcze nachodzą mi na usta, wiele myśli, które przelatują mi przez głowę, ale nie chce by ten post ciągnął się w nieskończoność. Jak sobie radzę? A no głównie to nie radzę :P Ale są dwa profile na instagramie, na których relację czekam codziennie prawie tak samo mocno jak na komunikat "epidemia opanowana, możecie wyjść na ulicę". Jest to relacja pod hasłem #mojaszafa u Ani z Fashionablecompl, która daje mi codziennie nowe spojrzenie na ubraniową klasykę, na własną szafę i powoduje u mnie zdrową zajawkę modą (kto wie, może będzie coś z tego więcej :)). Projekt ten polega na komplementowaniu swoich stylizacji na podstawie kilku ulubionych rzeczy z naszej szafy i z ubrąń, które każda z nas w swojej szafie powinna mieć (ja nie mam wszystkich, więc zaczęłam tworzyć sobie "poporodową zakupową listę" :)). Generalnie cały profil bardzo mocno polecam, ja go dorwałam na evencie #byćkobietąontour, którego Ania jest współorganizatorką. Drugim takim profilem jest niezastąpiona dla mnie Krystynoniedenerwujmatki. Tam nie ma projektów (no oprócz tego wspaniałego dotyczącego zbiórki pieniędzy na pieski z Judytowa), ale jest szczerość, autentyczność i dużo śmiechu, którego ja aktualnie bardzo potrzebuje <3. A ostatnim moim ratunkiem w tych ciężkich chwilach są... internetowe zakupy. Zamówiłam już dwie pary butów dla siebie, jedną dla Idy, malowanki wodne i książeczki dla Idalii, a pomysły mam ciągle nowe i chyba zbankrutujemy. Znaczy i tak zbankrutujemy, ale przeze mnie będzie jeszcze gorzej :D Niech to wszystko się już skończy i niech już będzie normalnie....

Ps. A wkurwia mnie jeszcze to, że przychodnie przestały leczyć innych ludzi. Matki nie mogą się dostać z noworodkami do pediatów i innych specjalistów, wszelkie rehabilitacje zostały wstrzymane... Kurde, ludzie zaczną umierać na inne choroby i nie będzie to zauważalne przez panującą pandemię...

Trzymajcie się wszyscy zdrowo!



piątek, 27 marca 2020

Łódzki cmentarz żydowski

Kolejnym punktem na mapie Łodzi, który bardzo chcieliśmy zobaczyć był największy cmentarz Żydowski w Polsce, a drugi co do wielkości w Europie (przoduje cmentarz w Berlinie). Cmentarz ten został założony w 1892 roku i jest położony w południowej częsci Bałut. Jego wielkość robi piorunujące wrażenie- 42 hekary, a w tym ponad 230 tys. pochowanych osób. Wejście kosztuje 10 zł za bilet normalny i 8 za bilet ulgowy (Idalia wchodziła za darmo) i jest otwarty w różnych godzinach w zależności od pory roku. Cmentarze żydowskie dzielą się na dwie częsci- część przedpogrzebową i grzebalną. W tej pierwszej przygotowuje się ciało do pochódku, a w grzebalnej chowa ciało. Żydzi nazywają tą część "wiecznym domem", ponieważ skrupulatnie unikają słowa "śmierć". Osobiście radzę sprawdzić wcześniej czy w dniu, w którym chcemy odwiedzić cmentarz będzie to możliwe, ponieważ często odbywają się na nim różne uroczystości żydowskie, w czasie których zwiedzanie jest niemożliwe. 




Zdecydowanie czuć w tym miejscu czuć klimat. Stare, wyniszczone nagrobki, mech na płytach, popękane posągi. Można by rzec, że straszne jest to jak można zaniedbać groby swoich bliskich, ale niezaprzeczalnie właśnie to zaniedbanie powoduje, że chce się po tym cmentarzu spacerować i oddychać świeżym powietrzem.





Na cmentarzu znajduje się monumentalny grobowiec czyli mauzoleum Izraela Poznańskiego. Grobowiec jest tak wielki, że potocznie nazywany jest ostatnim pałacem Poznańskiego i do dziś jest uznawany za największy grobowiec żydowski na świecie. Sam Pan Poznański znany jest jako największy Łódzki fabrykant (posiadał zakłady tkalnicze), który w swoich najlepszych latach zatrudniał około 6800 ludzi. Niestety nie uchodził on za dobrego pracowdawce, a wielu jego pracowników uległo śmiertelnym wypadkom na terenie fabryki. Karał pracowników i kazał im pracować po 16 godzin na dobę nawet w święta. Jednak jego historia przypomina mi historię Ebenezera Scrooge'a z opowieści wigilijnej, ponieważ pod konieć swojego życia Poznański bardzo zaangażował się w działalność charytatywną, a nawet otrzymał wiele nagród związanych z tą działalnością. Obecnie na dawnych terenach fabryk Poznańskiego znajduje się znana wszystkim Manufaktura :)





No i na koniec cel naszej wycieczki w to miejsce- pole gettowe.. Znajduje się ono w południowej części cmentarza i pochowano na nim około 43 tysięcy osób zamordowanych w getcie Łódzkim.. Przestrzeń ta jest ogromna, a groby są oznakowane tabliczkami z numerami kwater... Na miejscu obydwoje z Krzychem czuliśmy jakieś dziwne wibracje, a całość chwili dopałniały kruki latające nad polem. Obydwoje zgodnie stwierdziliśmy, że jest to miejsce, w którym zdecydowanie nie chcielibyśmy się znaleźć nocą. Straszna jest świadomość, że wielu ludzi wie, że na tym polu leżą jego przodkowie, ale nigdy nie dowiedzą się gdzie dokładnie... Straszna jest świadomość ilu ludzi zginęło w imię czegoś, czego nigdy nie pojmę... Niby 80 lat temu, a w tym miejscu czuje się jakby to było wczoraj, jakby to wszystko co się działo wtedy dotyczyło nas wszystkich i tego co się dzieje teraz... Miejsce konieczne do odwiedzenia, kiedy jest się w Łodzi.







Na cmentarzu Łódzkim Idalia nadal ucinała sobie drzemkę (Zasnęła na stacji Radegast, spała kiedy wsadzaliśmy ją do auta i kiedy przekładaliśmy ją spowrotem do wózka przy cmentarzu). Gdy skończyliśmy nasz "spacer", młoda obudziła się i zarządziła porę obiadową... Tak więc wybraliśmy się do manufaktury, a tam czekały na nas kolejne atrakcje. Ale o tym w kolejnym wpisie ;) 







INSTAGRAM PIEGUSOWELOVE ;) Zapraszam :)

środa, 18 marca 2020

A może by tak Łódź i stacja Radegast?

  Od kilku dni wszyscy siedzimy na kwarantannie domowej, a mi, zanim świat stanął na głowie, weszły do głowy nowe pomysły na blogowe wpisy, więc usiadłam przed laptopem i trochę sobie poklikałam. Lubię to, ale zawsze jest brak czasu, motywacji czy pomysłów, a jak wiadomo, żeby coś miało sens, trzeba to robić regularnie. Czy będzie regularnie? Nie wiem. Czy będzie miało sens? Nie wiem, ale ja sobie z chęcią popiszę i podziele się z Wami swoimi przemyśleniami.

  Tydzień temu byłam na cudownym wydarzeniu #byćkobietąontour w Łodzi. Udało mi się załapać na ostatnie wydarzenie tego typu przed wprowadzonymi obostrzeniami, bo kolejne spotkania (między innymi to w Poznaniu), zostały przełożone na inny termin. Zapytacie dlaczego zdecydowałam się pojechać na wydarzenie w Łodzi, skoro takie samo miało odbywać się kilka dni później w Poznaniu? Otóż po prostu prelegenci, którzy wykładali w Łodzi bardziej zainteresowali mnie swoimi tematami i tym co mieli do powiedzenia. Chociaż nieukrywam, że powykładowa imprezka w Poznaniu, na której DJem ma być Dorota Wellman, również kusiła. Nie mniej jednak, skoro już zdecydowałam się na to wydarzenie w Łodzi (sam event opisze Wam w osobnym poście), stwierdziliśmy z Krzychem, że zostaniemy sobie w tym mieście jeszcze dwa dni i zwiedzimy klika miejsc, które mieliśmy w planach zobaczyć już od jakiegoś czasu. 

  Na instagramie obserwuje Michalinę Grzesiak, znaną bardziej pod pseudonimem "krystynoniedenerwujmatki", która wydała książkę o takim samym tytule (gorąco Wam ją wszystkim polecam!). Michalina od jakiegoś czasu próbuje "odczarować Łódź" i zmienić nastawienie ludzi do tego miasta. Nie ukrywam, że razem z Krzyśkiem też zawsze mówiliśmy, że "Łodź jest brzydka", że "nic w niej nie ma", że "to same blokowiska"... A nigdy żaden z nas w Łodzi na dłużej się nie zatrzymał. Nie mam pojecia więc skąd takie przekonania, ale po obejrzeniu instastory Michaliny dotyczącym stacji Radegast i cmentarza żydowskiego, zapragnęłam zobaczyć te miejsca, mimo, że nigdy nie interesowałam się historią. A potem to już tak nagadałam na ten temat Krzyśkowi, że on też zechciał tam pojechać. 

  Stacja Radegast jest zabytkowym budynkiem kolejowym z 1941 roku, który w czasie II wojny światowej pełnił rolę stacji przeładunkowej dla żywności i surowców w getcie w Łodzi (Litzmannstadt). W styczniu w 1942 roku została ona przekształcona w stacje wywożącą ludność żydowską do obozów zagłady.... W 2004 roku budynek ten został jedym z elementów Pominika Zagłady Litzmannstadt Getto.


  Powiem Wam, że stacja została wyremontowana, ale nadal posiada ducha dawnych czasów. Podjeżdżając pod nią autem bez problemu udało nam się zaparkować na udostępnionym dla zwiedzających parkingu (darmowym, tak samo jak całe to miejsce). Zwiedzanie zaczęliśmy od wejścia do tunelu po szyldem "Nie Zabijaj". W tunelu, którym przechodzimy bezpośrednio na stację, na ścianach wiszą przedmioty, które pogubiła ludność żydowska, przemierzająca tamte rejony w stronę stacji, w stronę śmierci. Można zobaczyć tam również spis ludności, a także opis roli stacji z konkretnych lat (w języku polskim i angielskim). Nie spieszyliśmy się... szliśmy skupieni, w ciszy (na co pozwolił nam sen Idalii), w zadumie... Obydwoje jak się okazało, czuliśmy dreszcze w tym miejscu i jakiś dziwny chłód... Tyle ludzi, czuć było.. no cóż, śmierć.





  Obok budynku stacji Radegast stoją wagony kolejowe, identyczne jak te, którymi Żydzi byli wywożeni do obozów koncentracyjnych. Do wagonów można wejść, a napis na nich głosi "ze względów bezpieczeństwa w wagonie może przebywać maksymalnie 20 osób". Jako ciekawostkę podam, że w czasie wojny takimi wagonami przewożono około 55 osób... 




  W budynku stacji Radegast znajduje się makieta, która odtwarza historyczny wygląd getta łódzkiego w granicach z maja 1942 roku. Jest ona wykonywana w skali 1:400 i docelowo ma mieć wymiary 10 x 4 metry, stając się tym samym największym tego typu obiektem w kraju. W budynku znajdziemy również spisy ludności żydowskiej, która wywożona była do obozów zagłady, a także klika ciekawych, historycznych faktów. 


 
 

  Cieszę się bardzo, że kilka miesięcy temu trafiłam na instastory Michaliny i mogłam zobaczyć to bez wątpienia magiczne, a zarazem straszne miejsce. Nigdy nie interesowałam się historią, uważałam ją wręcz za nudną i o ile nadal uważam, że historia starożytnej Grecji nie jest nam do niczego potrzebna, tak tematy dotyczące II wojny światowej z wiekiem stają się dla mnie coraz bardziej ciekawe i potrzebne. Zgłębianie świata w którym musieli żyć nasi dziadkowie stało się dla mnie atrakcyjne i odczuwam potrzebę zdobywania takiej wiedzy. Kilka tygodni temu rozmawiałam z moją babcią na temat jej dzieciństwa, tego, jak w wieku dwóch lat jej mama z całą gromadką dzieci została wysiedlona z własnego mieszkania. Jak mój pradziadek musiał się ukrywać, a babcia z resztą rodziny musieli pracować w gospodarstwie niemieckim. Krzycha prababcia natomiast 3 lata przeżyła w jednym z obozów zagłady... Tak dawno, a jednak tylko 80 lat temu... Im jestem starsza, tym bardziej to do mnie dociera. Znajdzcie czas na takie rozmowy z własnymi dziadkami, a jak będziecie w Łodzi, koniecznie odwiedzcie stację Radegast.



Instagram PIEGUSOWELOVE ;)

środa, 27 czerwca 2018

14 rzeczy, które musisz zrobić będąc w Budapeszcie- część 1

Nasza budapeszteńska przygoda zakończyła się już parę tygodni temu, jednak nadal pozostaje nam w głowie i codziennie i ja i Krzysiek myślimy jak fajnie byłoby przejść się spacerkiem nad Dunajem albo zjeść tą tłustą pizzę przy domu. Budapeszt ma w sobie magię, bez wątpienia. Byliśmy w nim trzy tygodnie (Krzysiek prawie sześć), a nadal nie zrobiliśmy w nim wszystkiego co zrobić bym chciała. W sumie jak spojrzeć na to z szerszej perspektywy to dobrze- jest po co do niego wracać i co zwiedzać ;) W internecie jest pełno informacji o treści "co warto zwiedzić w Budapeszcie", więc postanowiłam to ugryźć trochę inaczej. Co warto zrobić będąc w Budapeszcie? Wiele rzeczy, a przedstawiam Wam najważniejsze z nich.

1. Zrobić fotkę na Chain Bridge
Jest to najbardziej znany most w Budapeszcie. Powstał w latach 1839-1849 i jako pierwszy połączył dwa oddzielone od siebie miasta- Budę i Peszt. Uroczyste podwieszenie łańcucha odbyło się w 1848 roku, co podziwiało kliku stojących na rusztowaniu gości (w tym István Széchenyi, który wpadł na pomysł by ów most zbudować). W trakcie wciągania liny, ta zerwała się i uderzyła w rusztowanie z ludźmi, którzy wpadli do wody. Hrabia Széchenyi wyszedł z tego cało, ponieważ potrafił świetnie pływać, nigdy jednak nie zdecydował się przejść po tym moście ;) My zrobiliśmy to nie raz i wyszliśmy z tego cało ;) Most faktycznie znajduje się w centralnym punkcie Budapesztu i jego brak odczuliby wszyscy mieszkańcy i turyści, więc fotkę na nim lub z nim w tle powinien mieć każdy, kto Budapeszt odwiedził!





2. Zjeść langosza
Langosz to tradycyjny węgierski fast food... tfu! danie ;) Jest on sprzedawany praktycznie na każdym rogu i nie ma możliwości byście nie mogli go znaleźć. Są to drożdżowe placki smażone na głębokim tłuszczu, podawane najczęściej z sosem czosnkowym i startym żółtym serem- czyli 100% bomba kaloryczna ;) Jeżeli jesteście na diecie... przykro mi, właśnie ją zaprzepaściliście. Ale chyba można się poświęcić dla tak pysznego dania? Krzysiek na początku nie był do niego przekonany, jednak za drugim razem przepadł z kretesem- tak właśnie langosz działa na kupki smakowe. Koniecznie musicie go spróbować! 





3. Przespacerować się wzdłuż Dunaju
Tego chyba rozwijać nie muszę. Dunaj jest drugą co do długości rzeką w Europie i przepływa przez 10 krajów europejskich, w tym Węgry. W Budapeszcie brzeg Dunaju jest cały zabetonowany i niestety nie ma miejsca w którym można usiąść na samym jego brzegiem (chyba, że na schodach). Z perspektywy turysty uważam to za minus, ponieważ miło byłoby usiąść na brzegu, być otoczonym naturą i wypić sobie piwo w takim otoczeniu (ciekawostką jest fakt, że w Budapeszcie możesz pić alkohol w miejscach publicznych ;)). Jednak z perspektywy mieszkańca uważam, że na pewno przyjemnie jest codziennie rano jechać samochodem wzdłuż rzeki przed rozpoczęciem ciężkiego dnia w pracy ;) 





4. Pojechać do SIOFOK
Dlaczego warto to zrobić będąc w Budapeszcie? Ponieważ droga trwa tylko półtorej godziny, a będąc na Węgrzech warto zobaczyć Balaton. Siofok jest największym turystycznym miastem na południowym brzegu Balatonu. Balaton natomiast jest węgierskim "morzem" o przepięknie turkusowej wodzie. Dane internetowe mówią, że największą zaletą tej miejscowości są 17 kilometrowe plaże... hmmm.. my byliśmy tam w kwietniu i zastała nas sama trawa i droga, a większość dostępu do jakichś zejść do wody była zamknięta- teren prywatny hoteli. Gdy zapytaliśmy w restauracji czy w pobliżu gdzieś jest piaszczysta plaża, usłyszeliśmy, że piasek przyjeżdża po 20 maja... No i zagadka 17 kilometrowych plaż rozwiązana. Niestety, jako, że byliśmy tam poza sezonem większość atrakcji turystycznych była pozamykana, jednak widać, że miasto ma potencjał i jest idealną alternatywą do zatłoczonych plaż nad polskim morzem. No i jestem pewna, że na Węgrzech nikt nie rozkłada parawanów o 5 rano ;) To co? W tym roku wakacje nad Balatonem? ;) 











5. Pokonać drogową serpentynę do Zamku Królewskiego
Spacerując po Budapeszcie przekonacie się, że większość czasu idzie się pod górkę. Serio... Idziesz 5 minut w dół, a kolejne 30 w górę. I tak cały czas. Generalnie spoko, nie miałam czasu na codziennie treningi to chociaż sobie pochodziliśmy :D Żeby dojść do zamku królewskiego trzeba iść długo, długo w górę, można to skrócić idąc schodami lub (jest to wersja dla leniwych) wjechać kolejką. Jednak z wózkiem sprawa była utrudniona ponieważ trzeba było wchodzić od tyłu zamku wijącą się serpentyną dróg. Spakowaliśmy więc w plecak tylko najpotrzebniejsze rzeczy żeby w razie potrzeby móc sprawnie wyciągnąć Idalkę i wnieść osobno wózek i nią. Będąc na samej górze dorwała nas burza, także tego... W Budapeszcie generalnie chyba rzadko pada. Przynajmniej wiosną i latem. A jak już pada szybko przechodzi, więc z reguły mieliśmy cudowną pogodę. Ale nie tego dnia. Na górze, na murach zamku burza i deszcz złapały nas szybciej. No i trzeba było zbiegać. Zbiegaliśmy inną drogą, z trzy razy się pogubiliśmy i musieliśmy zawracać, a jedyną osobą, która miała z tego frajdę była Idalia :) Gdy udało nam się dojść na sam dół, wbiegliśmy do najbliższej pubo-kawiarni, która była przepełniona po brzegi. Z ciekawostek, Krzysiek wypił tam chyba najdroższe piwo w swoim życiu ;) Także pod zamek na piwka to się raczej nie kierujcie ;)






 




6. Zachwycić się Budapest Eye
Londyn ma swój London Eye. W Barcelonie ponoć też coś jest, na Woodstocku (Polandrocku) też co roku staje diabelski młyn, więc i Budapeszt nie jest gorszy i posiada swoje miejskie oko. Stoi ono w centralnym punkcie Budapesztu i przyciąga do siebie tysiące turystów. Z ciekawostek, w pobliżu znajdują się sklepiki w których warto zakupić pamiątki dla siebie i bliskich, ponieważ ze wszystkich miejsc turystycznych w których mieliśmy okazję być, te sklepiki miały najlepsze ceny upominków ;) Sami nie zdecydowaliśmy się na przejażdżkę Budapest Eye gdyż cena tej przyjemności była za naszą trójkę zbyt wysoka (teraz już niestety nie pamiętamy jaka), jednak same otoczenie tej atrakcji zachwycało przestrzenią i zielenią.





7. Nie zgubić się w Labiryntach Zamku Królewskiego
Przeszukując internet w celu znalezienia wartych uwagi atrakcji, natknęłam się na labirynt zamku królewskiego, a że lubię takie nietuzinkowe miejsca, musieliśmy się do niego wybrać. Wejście kosztuję 2500 HUF czyli jakieś 40 zł od osoby :) Dzieci bodajże do lat dwóch wchodzą za darmo. W labiryncie można pokonać różne trasy, my wybraliśmy tą oświetloną i łatwiejszą ze względu na Idalkę... No dobra, ze względu na mnie, jej było wszystko jedno :P Przeszliśmy kawałek ciemną drogą, bez światła z mokrą posadzką... O i właśnie! Ta woda pod butami nie pozwoliła mi pójść dalej, bo miałam na sobie szmaciane trampki. Gdyby nie one na pewno poszłabym tą drugą trasą, na pewno ;) Labirynt miesza ze sobą trochę historii z nutką grozy. Wiecie, że był tam przetrzymywany Dracula? Najbardziej przeraziły mnie mroczne odgłosy w części poświęconej wampirom. Na prawdę polecam, jest to super alternatywa na schowanie się przed światem, turystami i częstym upałem męczącym w centrum miasta, pamiętajcie więc wziąć ze sobą ciepłe swetry i... nieprzemakalne buty ;)








Ciąg dalszy nastąpi ;) 
Dołączcie do nas na instagramie, aby być na bieżąco! LINK :)