czwartek, 31 sierpnia 2017

Parszywe życie imigranta

Jak dziś pamiętam słowa moich rodziców kierowane do mnie, mojej siostry i brata- "Jak tylko dorośniecie wyjeżdżajcie z tego kraju, bo tu nie ma dla Was przyszłości". Jak mantra powtarzane zdanie przez całe dzieciństwo i nastoletnie życie na dobre zakorzeniło się w mojej głowie. Zawsze powtarzałam, że nie będę mieszkać w Polsce, a mama dumnie kroczyła obok mnie dopowiadając, że ma niecny plan na starość dwa miesiące mieszkać u mnie (gdziekolwiek mieszkać będę), dwa miesiące u mojego brata, dwa u siostry i wtedy powinno wystarczyć jej pieniędzy z emerytury żeby przeżyć pozostałe pół roku w naszym kraju. Jako małe dziecko brałam te słowa bardzo do siebie i wzięłam sobie za punkt honoru, że zapewnię rodzicom jak najlepszy byt przez te dwa miesiące, które będą u mnie gościć. Dziś wiem, że słowa te były wypowiadane półżartem - pół, ponieważ nikt nie pogardziłby takim systemem życia.

Planów było wiele. Były Niemcy, Bułgaria, a nawet Au Pair w Stanach Zjednoczonych (tu nawet już większość papierologii miałam ogarnięte), ale wyszła Warszawa i niespełnione marzenia o aktorstwie. W stolicy mieszkaliśmy 2 lata, fajne dwa lata, które dobrze, że już się skończyły. I mimo, że nie mogliśmy nazwać siebie imigrantami, wiemy jak ciężkie jest życie w miejscu oddalonym o 300 km od domu rodzinnego. Pierwsze miesiące były o tyle trudne, że firma w której się na start zatrudniliśmy potrafiła zwlekać z wypłatą nawet miesiąc, a my żyć za coś musieliśmy. Teraz z perspektywy czasu jestem z nas dumna, że mimo, że było ciężko, wszyscy słyszeli od nas "jest super, życie wcale nie jest takie ciężkie". Nie lubię ludzi, którzy wiecznie narzekają na brak pieniędzy, bo my nauczeni własnymi doświadczeniami zawsze robimy tak, by nawet gdy przyjdzie gorszy miesiąc, wszyscy na około myśleli "kurde, ci to sobie radzą", bo tak, radzimy, czasem lepiej, czasem gorzej, ale nikt przecież o tym wiedzieć nie musi.

Warszawiacy nie lubią Poznaniaków i z wzajemnością. Ja w Warszawie nie odnalazłam się w ogóle, pomimo, że to ja do niej chciałam wyjechać. Znajomości jakie nawiązałam, miały ze stolicą tyle wspólnego co ja. Krzysiek natomiast dużo lepiej się zaaklimatyzował, mentalność warszawska przypadła mu do gustu, podczas gdy mi niekoniecznie. Wiecie za co Warszawiacy nie lubią ludzi z Poznania? Oczywiście wykluczając tu podstawową kosę związaną z klubami piłkarskimi. Za to, że Poznaniak zawsze będzie się szczycił miejscem z którego pochodzi. W stolicy nawet krąży taki kawał "po czym poznasz, że Twój rozmówca jest z Poznania? Po tym, że sam Ci o tym powie". Przerysowane? Niekoniecznie ;) Wszystko byłoby piękne gdyby nie fakt, że przyjezdny zawsze będzie przyjezdnym. Zawsze będziesz miał mniej do powiedzenia w miejscu z którego nie pochodzisz i to tyczy się głównie emigracji. Zgodnie z pragnieniami rodziców, mój brat wyjechał z kraju. Najpierw dwa lata mieszkał w Anglii, gdzie powtarzał, że zawsze, ale to zawsze Anglik dał mu odczuć, że jest w jakimś stopniu gorszy, bo jest imigrantem. Jest kucharzem, więc często dłużej musiał zostać na kuchni właśnie ze względu na swoje pochodzenie. Później wyjechał do Norwegii, gdzie traktowany jest lepiej, ale zawsze powtarza "pamiętaj siostra, za granicą zawsze będziesz kimś obcym" i nie jest on pierwszą osobą, która mi to mówi.

Podczas naszego życia w Warszawie najbardziej doskwierała mi samotność. Gdyby nie Krzysiek chyba dostałabym na głowę. Za zaciśniętymi zębami przeglądałam media społecznościowe pokazujące jak nasi przyjaciele kolejno wyjeżdżają razem do Pragi czy Szwecji. W pewnym momencie zostaliśmy wykluczeni nawet z zaproszeń na takie wyjazdy, bo wszyscy dopowiadali sobie, że przecież i tak nie przyjedziemy. Wierzcie mi lub nie, ale ominięcie urodzin przyjaciółki, bo nie dostanie się wolnego na ten czas (a trzeba pamiętać, że nie wystarczy jeden dzień, muszą być minimum trzy) do przyjemnych nie należy. Przyjaciel zawiedziony, Ty sfrustrowany, bo przecież chcesz, a nie możesz i o ile z moją pracą większych problemów nie było, bo pracowałam w systemie zmianowym, tak Krzysiek od poniedziałku do piątku był wykluczony z wszelkich wojaży. Dopóki jednak chodziłam jeszcze do pracy nie było najgorzej, kryzys przeżywałam na ciążowym L4. Zamknięta w czterech ścianach z kotem, odliczałam dni do naszego powrotu do Poznania. I nie zrozumcie mnie źle, zanim podjęliśmy decyzje o zjeździe do domu analiza plusów i minusów trwała dobre dwa miesiące, więc w tej Warszawce nie mogło być tak źle, prawda? :)

Jakiś czas temu nasi bliscy przyjaciele wyjechali do Anglii. Ostatnio wykorzystali swój urlop na przyjazd do domu i podczas szczerej rozmowy z przyjaciółką dowiedziałam się, jak bardzo jej źle, że dopiero po 4 miesiącach życia Idalki ona miała okazję ją poznać. Krzyśka ojciec od lat mieszka za granicą, gdzie pracuje, aby jego rodzinie w Polsce żyło się lepiej. Swoją wnuczkę do tej pory widział tylko kilka razy. I owszem, pieniędzy jest więcej, ale jakim kosztem? Czy warto? Każdy musi sobie odpowiedzieć na to pytanie we własnym zakresie.

A co ze mną i planami mojej mamy? Zwiedzanie świata od zawsze było jednym z moich największych marzeń. Od kiedy mam mapę świata na ścianie uwielbiam leżeć na podłodze i patrząc na nią marzyć o dalekich podróżach i różnych kulturach. Siebie określam jako obywatela świata, który do tej pory nie odnalazł swojego miejsca na ziemi, ale jak to mówi mój brat "milionerem zostaniesz tylko we własnym kraju", więc póki mam jeszcze coś do powiedzenia w Polsce to będę Poznań nazywać swoim domem. Domem, w którym są najważniejsze osoby w moim życiu.

Edit. Krzysztof stwierdził, że zbyt krytycznie wypowiedziałam się o Warszawie i Warszawiakach. Pragnę nadmienić, że są to moje subiektywne odczucia odnoszące się do społeczeństwa jako ogółu :) Nie miałam na myśli nikogo personalnie, bo poznałam też ludzi z którymi znalazłam wspólny język i są to złote osoby :)



Rok 2015, tuż po przeprowadzce do Warszawy. Tak wiem, że wiewiórki gryzą, jednak podjęłam to ryzyko ;)

wtorek, 29 sierpnia 2017

Batoniki mocy

Jakiś czas temu, gdy wróciłam z rurki do domu okazało się, że nie ma chleba. Przez jakiś czas przekomarzałam się z Krzyśkiem kto po ten chleb pójdzie. Niestety padło na mnie, więc zmusiłam swoje zmęczone 4 litery do zgramolenia ich z drugiego piętra i poszłam do Żabki, jedynego sklepu (nie licząc nocnego, który najlepszym wyborem przy kupnie chleba jednak nie jest) otwartego o godzinie 22. Jako, że kiszki grały mi marsza, po treningu żołądek przyklejał mi się do kręgosłupa, wzięłam pierwszy z brzegu batonik aby chwilowo oszukać swój burczący brzuch. Szczęście chciało, że nie był to mars ani inny snickers, a jakiś dietetyczny baton, będący idealnym wyborem po wzmożonym wysiłku fizycznym. W czasie konsumpcji tego rarytasu doszłam do wniosku, że spróbuję sama zrobić swoje własne batoniki mocy. Ja trenuję, Krzysiek trenuje, przydadzą się na szybką przekąskę uzupełniającą energię. Poszperałam w internecie, znalazłam pełno przepisów i wybierając składniki z różnych stron, stworzyłam swoją własną recepturę. Oto ona!

Co potrzebujemy?
1,5 szklanki płatków owsianych
2 banany
2 łyżki cukru trzcinowego
1 łyżeczka cynamonu
2 łyżki oleju kokosowego
2-3 łyżki masła orzechowego
szczypta soli



Na start w misce mieszamy rozgniecione banany i dodajemy do nich płatki owsiane. Następnie dodajemy resztę składników i całość blendujemy.


Naszą mieszankę wylewamy na blachę do pieczenia (pamiętajcie wysmarować w środku margaryną, aby ciasto nie przyległo do blaszki) i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza. Pieczemy ok 30 minut. 



Gdy masa wystygnie kroimy ją w miarę równe bloczki. Ja dla ozdoby każdy batonik z osobna obwiązałam tasiemką. Część batoników podarowałam rodzicom, więc wizualna kwestia również miała tu znaczenie.

Teraz po każdej wzmożonej aktywności fizycznej sięgamy z Krzyśkiem po naszego domowego batonika, który dodaje kopa, daje uczucie sytości dzięki obecności płatków owsianych oraz smakuje obłędnie! Już się przymierzam do drugiej partii, tym razem z żurawiną, a Wam życzę smacznego! 


EDIT. Pewne dobre duszyczki słusznie zauważyły, że moje batoniki mocy lepiej zjeść przed treningiem lub w trakcie wzmożonej aktywności fizycznej niż po treningu ze względu na dużą zawartość węgli w składzie. Dodatkowo zwróciły mi uwagę, że lepiej zamiast cukru trzcinowego dodać miodu. Słuchajcie ich, bo wiedzą co mówią! ;)

czwartek, 24 sierpnia 2017

Nasza pierwsza rodzinna wycieczka

Jakiś czas temu siedząc z Krzyśkiem i Idalką przy śniadaniu narodził mi się w głowie pomysł, aby pojechać na jeden dzień do zoo do Wrocławia. Pomysł wydawał się dość szalony, w końcu mamy małe dziecko. Najwięcej obaw miał mój narzeczony, ale udało mi się go przekabacić mówiąc, że przecież Idalia bardzo chce jechać i zobaczyć afrykarium! Nie uwierzył, że to pragnienie naszej córki, ale ugiął się i mogłam zacząć planować nasz wyjazd. Stwierdziłam, że zabiorę z nami mojego 6 letniego chrześniaka żeby też miał frajdę, a gdy to zaproponowałam swojej cioci okazało się, że ona z mężem też z chęcią by się przejechali. I w ten o to sposób zrobiła nam się 6 osobowa grupka gotowa na całodniową wycieczkę. 

Ustaliliśmy termin na 20 sierpnia i o 7.30 tego właśnie dnia wyruszyliśmy z Poznania. Dwa dni wcześniej pojechałam na dworzec kupić bilety na pociąg. Wiedzieliście, że dzieci powyżej 6 roku życia nie mogą podróżować w przedziale z takimi maluchami jak Idalia? Mnie to dość zaskoczyło, w końcu wyrażałam na to zgodę, ale przepisy to przepisy, a jak wiadomo w naszym kraju najbardziej absurdalne reguły są najbardziej przestrzegane. Całe szczęście były miejsca w tym samym wagonie, więc dostaliśmy przedziały obok siebie. Podróż przebiegła bez większych problemów,  nie licząc jednego, bardzo nie miłego konduktora. Niestety wózek nie mieścił się na górnej półce w przedziale, więc postanowiliśmy nie wkładać go w ogóle żeby nie stwarzać niebezpieczeństwa. Uzgodniliśmy to także z jednym z konduktorów. Młodszemu służbiście bardzo to jednak nie odpowiadało, ponieważ w jego mniemaniu nie miał jak przejść i powiedział, że jak zaraz tego nie ogarniemy to policzy go jak osobę. Krzysiek oświadczył mu, że owszem, może włożyć wózek na miejsce do tego przeznaczone, ale nie odpowiada za śmierć kogokolwiek gdyby w razie hamowania ten spadł. Konduktor niewzruszony odszedł, a nam udało się zdjąć koła i zabezpieczyć stelaż w taki sposób, aby nie stwarzał realnego zagrożenia życia. 



Po dojechaniu do ogrodu zoologicznego postanowiliśmy najpierw pójść do afrykarium licząc na to, że o tej godzinie będzie jeszcze mało ludzi. Jakże błędne było nasze myślenie! Ludzi jak mrówek, jeden na drugim, pytanie tylko czy popołudniu było by ich mniej? Tego się nie dowiemy, jedno jest pewne - afrykarium to największa atrakcja turystyczna we Wrocławskim zoo.





Wielkie akwaria robią ogromne wrażenie. Moment, w którym idziesz w wielkiej kopule, a nad Tobą przepływają rekiny, płaszczki i inne rozmaite stworzenia świata podwodnego jest na prawdę godny zapamiętania. Zresztą spójrzcie, Idalia była podobnego zdania.


Krzysiek również był zafascynowany. Jak sam stwierdził, nie spodziewał się, że to miejsce zrobi na nim tak ogromne wrażenie, a dowodem na to był fakt, że gdy poprosiłam aby on trochę poprowadził wózek, zgodził się bez wahania, ale gdy tylko jakaś godna uwagi ryba przepłynęła obok nas, ponownie zostawił małą pod moją opieką i poleciał pstrykać zdjęcia. I tyle było z jego prowadzenia wózka. Bardzo się cieszę, że pomimo początkowych obaw również świetnie się bawił. 



ZNALAZŁAM DORY! 


Po zwiedzeniu afrykarium z ogromną dokładnością, po jakichś 3 godzinach od zanurzenia się w głębiny oceanów wyruszyliśmy na dalsze poznawanie różnorodnej fauny świata. Po drodze wzięłam udział w konkursie wiedzy o żubrach i wygrałam małej maskotkę. Wiem, najlepsza mama na świecie ze mnie, chociaż małej w tamtej chwili było zdecydowanie wszystko jedno. A czy Wy wiecie kiedy żubry jedzą najwięcej? 


Uważam, że wrocławskie zoo ma bardzo dużą ilość zwierząt w stosunku do swojej powierzchni. Co krok mija się nowe gatunki, a mimo wszystko wybiegi dla nich wcale nie należą do małych. Moim zdaniem jest to duży plus. Wyobrażacie sobie, że niektóre małpy nie są zamknięte w klatkach, a chodzą po drabinkach nad ludźmi? 



Około godziny 17 postanowiliśmy coś zjeść, a o 18 powoli, bez pośpiechu, obserwując nadal rozmaite gatunki zwierząt zaczęliśmy się kierować w kierunku wyjścia, aby o 19 ruszyć w kierunku dworca. Mimo, że spędziliśmy w zoo cały dzień, nie starczyło nam czasu aby zobaczyć wszystko, ale zdecydowaną większość już tak. Moja ciocia z mężem przed wyjazdem szukali alternatyw co robić we Wrocławiu gdybyśmy mieli za dużo wolnego czasu, a tu wielbłądy czy niedźwiedzie polarne muszą czekać na nasze odwiedziny do następnego razu. 






Do domu wróciliśmy około godziny 23 i trochę trwało zanim uśpiliśmy małą. Jestem pewna, że przełożyło się na to bardzo dużo wrażeń dla tak małego organizmu. Mimo wszystko Idalia była bardzo grzeczna, może dwa albo trzy razy się rozpłakała oznajmiając nam tym samym, że jest zmęczona i czas by ją uśpić, albo że jest jej gorąco. Pamiętajcie, dziecko to nie są ograniczenia i mimo, że taki wyjazd trzeba bardziej zorganizować i zaplanować pod maleńkie życie, to pociąg niemowlaków nie gryzie i wyjazdy z nimi są jak najbardziej osiągalne. 




wtorek, 22 sierpnia 2017

Ciasto borówkowe

Ostatnio otworzyłam lodówkę i widząc jej zawartość stwierdziłam, że zrobię ciasto według własnego przepisu, a właściwie to według tego co w tej lodówce znalazłam. Był tam serek mascarpone, jogurt typu greckiego no i główny składnik dzisiejszego przepisu - borówki. W szafce znalazłam przodującą ostatnio w moich ciastach kaszę jaglaną i upewniwszy się, że mam jajka i proszek do pieczenia zaczęłam działać.

Co potrzebujemy?
250 gram borówek
200 gram serka mascarpone 
200 gram jogurtu greckiego
1 woreczek kaszy jaglanej
1 opakowanie ciasta francuskiego
2 jajka
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżeczki cukru wanilinowego



Zaczynamy od wyłożenia blaszki lub dużej tartownicy (jak w moim przypadku) ciastem francuskim, tak, aby ciasto przykryło też brzegi. Jeżeli rozmrażacie ciasto w mikrofalówce pamiętajcie aby wcisnąć guzik rozmrażania, ja zapomniałam, ale ciasto w miarę przeżyło, a przynajmniej nie przejęłam się jego temperaturą i nikt nie zgłaszał przyjaźni z sedesem po zjedzeniu mojego wypieku. Chyba, że nie zgłaszali, bo nikt nie powiązał tego z faktem zjedzenia mojego ciasta, a ja do mojego początkowego błędu się nie przyznałam. No trudno, Wy go już nie popełnicie ;) Do miseczki dodajemy ugotowany woreczek kaszy jaglanej, większą ilość borówek (część zostawiamy do przystrojenia ciasta po ugotowaniu) oraz serek mascarpone i wszystko blendujemy.


Następnie dodajemy 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 3 łyżeczki cukru wanilinowego, 2 jajka i 200 gram jogurtu greckiego i ponownie blendujemy.



Przygotowaną przez nas masę wylewamy do tartownicy wyłożonej wcześniej ciastem francuskim i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza na około 40 minut (dobrze jednak po 30 minutach sprawdzić jak nasze ciasto się ma i jeżeli zaistnieje taka potrzeba, wyłączyć piekarnik wcześniej).



Upieczone ciasto ozdabiamy pozostałymi borówkami według własnego zmysłu artystycznego.



Ciasto smakowało bardzo dobrze, ale jadłabym je raczej przy wytrawnym winie, a nie słodkim. Jeżeli ktoś ma ochotę na typowo słodką przekąskę polecam dodać do całego przepisu cukier. Proporcji niestety nie jestem w stanie podać, ale nie odkryję Ameryki pisząc, że im więcej dodacie tym ciasto będzie słodsze. Dajcie znać czy Wam smakowało i koniecznie podzielcie się zdjęciami Waszych wypieków. Smacznego!

czwartek, 17 sierpnia 2017

Wady karmienia piersią

Pomimo mojej powszechnie wiadomej miłości do karmienia piersią, pomimo promowania tej czynności, pomimo wielu zalet karmienia naturalnego, o których pisałam Wam TU, ma ono też swoje wady. W końcu wszystko co ma zalety, musi też mieć wady. Poniżej przedstawiam moją subiektywną listę 7 wad karmienia piersią.

1. Często jednym z pierwszych problemów z jakim borykają się świeżo upieczone mamy jest nawał pokarmu, czyli piersi wielkości dyni nabrzmiałe jak balon napełniony wodą. Nasz organizm nie wie ile mleka potrzebuje nasze nowonarodzone dziecko, więc postanawia, tak na wszelki wypadek obdarzyć nas ilością, która mogłaby wykarmić wiele głodujących dzieci w Afryce. Te kilka dni zwykle mija pod znakiem ciepłych i zimnych okładów, nakładania kapusty, która wiecznie wystaje z naszego biustonosza, herbatek z szałwii i ciągłego przystawiania malca do piersi. To ostatnie jest najważniejsze, bo w ten sposób dajemy naszemu organizmowi cynk, ile ten nasz szkrab potrzebuje mleka. Te dni w końcu mijają i możemy wreszcie bezboleśnie dotknąć naszych piersi. Cieszymy się, że mamy to za sobą. Jednak nie wiemy, że takich nawałów podczas naszej mlecznej przygody może być wiele, w czasie przewartościowania pokarmu, kiedy zmienia się zawartość białka, a także makro i mikroelementy potrzebne w danym momencie do rozwoju dziecka. Mądry ten nasz organizm, nie sądzicie? Szkoda tylko, że jego mądrość potrafi tak boleć.

2. W dalszych przygodach naszej drogi mlecznej możemy spotkać nieprzyjemnych towarzyszy podróży takich jak zastój pokarmu, zapalenie piersi, grzybica brodawek. Każde z nich sygnalizuje swoją obecność innymi, aczkolwiek podobnymi do siebie objawami, między innymi bólem, nabrzmieniem, zaczerwienieniem, gorączką sięgająca do 40 stopni, poczuciem osłabienia, pieczeniem, swędzeniem, bólem przy karmieniu, objawami przypominającymi grypę - nic przyjemnego. Często taka wizytacja kończy się braniem antybiotyku obniżającego naszą odporność jeszcze bardziej, przez co pomimo ustępowania znanych już objawów, pojawiają się nowe. I Ty, droga mamo i Twoje maleństwo musicie pamiętać o braniu probiotyku, aby zregenerować, zniszczoną przez antybiotyk florę bakteryjną w Waszych brzuszkach. Ci nieprzyjemni goście niestety zostają z nami na dłużej (10-14 dni) nie pozwalając w pełni cieszyć się z naturalnego karmienia. Krew, pot i łzy to świadome symptomy. W tym czasie mamy ochotę zaszyć się pod kołdrą na cały dzień i przeczekać wizytację nieproszonych towarzyszy mlecznej drogi.

3. Jakiś czas temu wrzuciłam na Instagram swoje zdjęcie w trakcie karmienia. Spotkało się ono zarówno z przychylnymi jak i negatywnymi komentarzami, a to przecież było tylko zdjęcie. Wyobraźcie więc sobie z jakimi opiniami musi spotykać się matka karmiąca w miejscu publicznym. Oczywiście, zawsze staram się korzystać z miejsc do tego przeznaczonych, a gdy takowych nie ma szukam miejsc ustronnych, a gdy już na prawdę nie ma się gdzie schować w miarę możliwości zasłaniam cały proces pieluszką tetrową. Staram się zrozumieć fakt, że nie każdy ma ochotę cały ten proces oglądać, chociaż mi to z reguły nie przeszkadza (chyba, że dwuletnie dziecko podbiega do swojej mamy na środku centrum handlowego i samo się oporządza, wtedy faktycznie może to być dość niesmaczne), jednakże wiem, że jeżeli kiedykolwiek mała mi się rozpłacze głodna w miejscu publicznym, nie będzie miejsca przeznaczonego na karmienie, pieluszkę tetrową będę miała zarzyganą, nie będę zastanawiać się "co pomyślą inni", a usiądę gdzie będę mogła i nakarmię. Dziecko jest najważniejsze, a jeżeli komuś to nie pasuje to nie musi patrzeć. Czy widzieliście kiedykolwiek żeby ktoś zwrócił uwagę matce karmiącej butlą w restauracji? Bo ja nie. Chyba po prostu ludzie muszą przestać postrzegać kobiece piersi jako źródło męskiego podniecenia, a zacząć zauważać, że jest to również "pojemnik" na pożywienie małego dziecka.

4. Karmienie piersią trochę gasi podniecenie seksualne, przynajmniej w moim przypadku. Piersi już nie są dla mnie miejscem erogennym, nie są już narzędziem służącym podnieceniu, a źródłem pokarmu dla mojego dziecka. W trakcie zbliżeń seksualnych zostają one zamknięte w biustonoszu aby uniknąć zalania łóżka, co mogłoby zdecydowanie ostudzić gorącą atmosferę. W trakcie karmienia naturalnego piersi należą już tylko do malca, nie do jego matki, a tym bardziej do mężczyzny ;)

5. Jeżeli należysz jak ja do matek cieknących musisz stale pilnować by twe piersi były zakryte. Musisz pamiętać żeby zawsze mieć suche wkładki laktacyjne, bo inaczej może to się zakończyć tragedią. Ja zanim nauczyłam się dbać o to żeby mleko nie zamoczyło moich ubrań, nosiłam zawsze ze sobą bluzkę na zmianę, tak jak śpioszek dla Idalii w przypadku jakby ona pobrudziła go w inny sposób. Miałam na początku swojej drogi mlecznej sytuację w galerii handlowej, gdzie na mojej koszulce pojawiły się mokre plamy. Całe szczęście miałam na niej sweter, a jak to w galeriach handlowych bywa, miałam gdzie kupić paczkę wkładek laktacyjnych. Dodatkowo dla mnie wielkim problemem jest spanie w staniku. Należałam do kobiet, które po przyjściu do domu uwalniają swoje piersi i ściągają stanik, teraz i przez najbliższy jeszcze czas muszę nawet w nocy nosić biustonosz. Bardzo niewygodne i chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję z utęsknieniem wyczekując dni gdzie sama koszulka nocna wystarczy.

6. Przywykłam do swoich piersi. Nigdy nie należałam do grupy kobiet mających obfity biust, wręcz przeciwnie, rozmiar B to wszystko czym obdarzyła mnie matka natura lecz nie narzekałam. Już w ciąży moje piersi zwiększyły swój rozmiar lecz dopiero po porodzie, gdy zaczynałam swoją mleczną przygodę bardzo urosły. Byłam zmuszona wybrać się do brafitterki po dobrze dobrany biustonosz do karmienia. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy kobieta śpiewnym głosem oznajmiła mi "70E". Prawie zemdlałam, wierzcie mi. Że co? Że ja? Że E? No to super, czeka mnie wymiana całej bielizny, a musicie wiedzieć, że dobra i ŁADNA bielizna do karmienia to nie są tanie rzeczy. Dodam, że we wrześniu jedziemy na wakacje, a ja w związku z powyższym nie mam stroju kąpielowego. I weź tu babo kup taki na jeden sezon, w którym możesz bez problemu karmić, który będzie ładny i nie będzie kosztować milionów monet. Już możecie życzyć mi szczęścia. Oprócz wielkości, piersi również diametralnie zmieniają swój wygląd, a zrozumie to tylko kobieta karmiąca. TU macie link do prześmiewczego, ale i niestety wielce prawdziwego filmiku na ten temat i nic więcej dodawać nie trzeba ;)

7. Zmiana rozmiaru i wyglądu to jedno, a drugie to odpowiedni dobór garderoby. Codziennie gnę się na wszystkie strony stojąc przed swoją szafą i wybierając outfit. O to może ta sukienka... Nie... nie odchylę jej tak by nakarmić małą... Ok, to ubiorę tę bluzkę... A nie, muszę ją całą ściągnąć żeby wywalić pierś... To nie takie łatwe jak się wydaje! Połowa moich ubrań czeka w szafie na lepsze czasy, a ja dzień w dzień ubieram luźne koszulki z guzikami z przodu. No cóż, taki lajf.

Jak widzicie karmienie piersią to nie lada wyzwanie. W mojej opinii ma tyle samo plusów, jak i minusów, ale liczy się waga argumentów. Argumenty ZA są w mojej opinii dużo ważniejsze, więc uważam, że warto się przemęczyć. A ten post traktujcie z przymrużeniem oka :)


Fot. Wiktoria Tajnert

wtorek, 15 sierpnia 2017

Czekoladowo- bananowe ciasto z kaszy jaglanej

Dziś mam dla Was przepis na przepyszne czekoladowo- bananowe lub jak to Krzysiek stwierdził bananowo-czekoladowe, bo bardziej czuć banany, ciasto z kaszy jaglanej. Jest ono w 100% zdrowe i bezglutenowe, nie zawiera w sobie mąki, dodajemy bardzo małą ilość cukru. Ciasto robi się bardzo szybko, idealnie wpasuje się ono do wtorkowej kawy z drugą połówką na balkonie przy zachodzie słońca... Ja się rozmarzyłam, a Wy? Ciasto już mam, idę namawiać Krzyśka, a Wam życzę smacznego! 

Czego potrzebujemy?
1 woreczek kaszy jaglanej
4 łyżeczki cukru trzcinowego
2 łyżki oleju kokosowego
2 łyki kakao
1 gorzka czekolada (pamiętaj aby wybrać taką, która ma minimum 70% kakao!)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 całe jajko i 1 żółtko
pół szklanki mleka
2 banany
migdały lub wiórki kokosowe do ozdoby



Kasze jaglaną ugotuj zgodnie z instrukcją podaną na opakowaniu. Po ostudzeniu, rozdziel ją na dwie miski. Do pierwszej dodaj 2 banany oraz 1/4 szklanki mleka, 2 łyżeczki cukru, żółtko, 1 łyżkę olejku kokosowego oraz pół łyżeczki proszku do pieczenia. Całość zmiksuj blenderem.



W drugiej miseczce do kaszy jaglanej dodaj 2 łyżeczki cukru oraz 1/4 szklanki mleka. Po dodaniu jajka, 2 łyżek kakaa, 1 łyżki olejku kokosowego i pół łyżeczki proszku do pieczenia zmiksuj wszystko na gładką masę. Następnie posiekaj czekoladę, wrzuć do miski i wymieszaj.



Blachę do pieczenia wysmaruj margaryną lub olejem kokosowym, następnie wlej masę bananową, a później czekoladową. Tak przygotowane ciasto wsadź do piekarnika nagrzanego do 170 stopni Celsjusza na 40 minut. 



Upieczone ciasto ozdób wiórkami kokosowymi lub/i migdałami.


Daj znać czy smakowało! 

piątek, 11 sierpnia 2017

Dlaczego warto mieć prywatną położną przy porodzie?

Pamiętam jak dziś, moment w którym Krzysiek zaczął mi opowiadać, że w trakcie porodu jego cioci obok rodziła młoda kobieta, którą pielęgniarki beształy słowami "chciało się bzykać, to teraz nie marudź, że boli". Z przerażeniem czytałam w internecie historie kobiet, które w trakcie własnego porodu były traktowane bardzo źle, bez empatii czy zwykłego ludzkiego współczucia. Bałam się, mimo że wiedziałam, że Krzysiek będzie ze mną, a ponoć kobiety rodzące samotnie mają najbardziej "przesrane". Więc gdy usłyszałam, że istnieje coś takiego jak prywatna położna, zaczęłam zastanawiać się nad tym jak to prosperuje, na czym polega taka opieka i pomoc. Właściwie to Krzysiek dowiedział się o możliwości wykupienia usług położnej do porodu, ponieważ jego ciocia zdecydowała się na to przy drugim dziecku i mówiła, że jakby wiedziała, że poród może wyglądać tak jak jej drugi, w życiu by się nie bała pobytu na porodówce. Niestety, wszystko co prywatne, osobiste i w jakimś stopniu ekskluzywne ma swoją cenę, w tym wypadku nie małą. Można by pomyśleć dlaczego mamy płacić za coś co zwyczajnie w świecie nam się należy. Dlaczego musimy nadwyrężać nasz portfel na coś co powinno być normalne, na miłą i fachową opiekę lekarską. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że w taki oto sposób pokazujemy tej mniej przyjemnej części personelu lekarskiego, że jeżeli chcemy mieć empatycznego lekarza czy pielęgniarkę musimy wyskoczyć z gotówki. Jednak wierzcie mi, w trakcie porodu nie ma się ochoty, siły i czasu na to aby zmieniać świat, a położna skupiona tylko na Tobie może w danej chwili zmienić Twój.



Jak to wszystko wyglądało w moim przypadku? Pani Karolina jest położną, którą polecił mi mój lekarz ginekolog. Odezwałam się do niej w okolicach 34 tygodnia ciąży z prośbą o towarzyszenie mi podczas (nie oszukujmy się) jednego z najtrudniejszych dni w życiu kobiety. Uzyskałam odpowiedź pozytywną i umówiłyśmy się na spotkanie przedporodowe, aby porozmawiać o tym jak cały proces porodu będzie przebiegać. Spotkanie przebiegło w bardzo miłej atmosferze, poznałyśmy się, ustaliłyśmy kwestie dotyczące znieczulenia, nacinania krocza (tak, tak Panowie...) i innych równie "przyjemnych" kwestii. Dowiedziałam się również jak ważne jest pozytywne nastawienie dotyczące całego procesu porodowego, kiedy jechać do szpitala, co mieć ze sobą w momencie przyjęcia, a także dogadałyśmy się, że gdy tylko cała akcja się zacznie mam zadzwonić do Pani Karoliny i gdy nie będzie w pracy, podjedziemy po nią samochodem. Warto na takie spotkanie iść ze swoją drugą połówką gdyż położna tłumaczy również rolę osoby towarzyszącej (bo nie koniecznie przecież musi być to partner). W naszym przypadku niestety byłam zmuszona jechać sama i wszelkie informacje musiałam przekazywać Krzyśkowi jako pośrednik. 

Gdy zaczęła się akcja porodowa i zadzwoniłam do Pani Karoliny była ona osobą, która od pierwszych chwil, jako jedyna potrafiła mnie uspokoić. Akcja porodowa zaczęła się o 23 i jak się okazało położnej nie było wtedy w pracy, więc ruszając z domu powiadomiliśmy ją, że jesteśmy już w drodze i niedługo po nią będziemy. Po przyjeździe do szpitala to ona ogarniała całą papierologię związaną z przyjęciem, mówiła z jakiej sali do jakiej mam przechodzić, informowała jakie badania mam w danej chwili robione. Gdy przyjęli nas na porodówkę, cały czas była z nami. Proponowała zmianę pozycji, ćwiczenia na piłce, prysznic. Pokazała Krzyśkowi jak mnie masować w momencie skurczy, bo niestety dokuczały mi bóle krzyżowe, a ponadto, jak to Krzysiek się śmieje, był ktoś kto proponował i podawał mu kawę, której niezliczone ilości w tamtym czasie wypił ;)



Warto wspomnieć, że jeżeli liczymy na położną, która w danym momencie jest na zmianie w pracy, nie mamy do niej stałego dostępu. Jest ona dostępna dla wszystkich pacjentek, które akurat są na oddziale, więc nie może siedzieć przy nas cały czas. W momencie kiedy rodzisz 17 godzin jak ja, obecność osoby, która zna się na całym procesie była nieoceniona. Mieliśmy stały dostęp do informacji, które dotyczyły przebiegu całego porodu, wiedzieliśmy jakie jest rozwarcie co pół godziny, jakie plany są co do mojej osoby, gdyż rozwarcie u mnie nie postępowało, a częstotliwość skurczy się zwiększała i co ważne, każdy lek, który był mi podawany został skonsultowany ze mną, wiedziałam co dostaje i w jakim celu, a nie jak to często bywa, że wchodzi pielęgniarka ze strzykawką z korytarza, kłuje cię w rękę, a na pytanie po co i na co to? Odburkuje "bo potrzebne" i wychodzi. Wiem, że mamy prawo do wiedzy na temat podawanych nam leków, ale dobrze wiemy, że w polskiej służbie zdrowia bywa inaczej. 

Pani Karolina była moim ogromnym wsparciem psychicznym, w momencie, kiedy już nie wytrzymywałam, kiedy po 10 godzinach nadal miałam rozwarcie 3,5 centymetrowe, kiedy zaczynałam błagać lekarza o cesarskie cięcie, ona, oprócz oczywiście Krzyśka, dodawała mi sił. Jej słowa pokrzepiały, dzięki niej wierzyłam, że dam radę, że kiedyś cały ból minie, a moje maleństwo będzie już na świecie, co w przypadku tak trudnego porodu jak mój (dajcie znać czy chcecie abym kiedyś go Wam opisała) było zbawienne. 

Ponadto wierzcie mi, warto mieć wsparcie poporodowe.. Następnego dnia, kiedy leżałam z małą na sali, nie miałam sił aby wyciągnąć ją z łóżeczka, nie umiałam jej uspokoić, gdy płakała, nie udawało nam się karmienie piersią, Pani Karolina pomagała, pokazała różne techniki dostawiania do biustu, pocieszała, kiedy przyszedł spadek hormonów. Ona jedna pokazała empatię w momencie, w którym inne pielęgniarki na oddziale były głuche na płacz dziecka i mój.

Jeżeli więc zastanawiacie się jeszcze nad inwestycją w ponadprogramową opiekę porodową, zdecydujcie się na nią. Wiem, że nie jest to tanie, ale warto, naprawdę warto. I o ile Waszemu dziecku nie przyda się kolejna super droga zabawka, tak Tobie mamo i tato, takie wsparcie psychiczne owszem. Ja po dziś dzień uważam, że bez Pani Karoliny bym nie urodziła i naprawdę, nie są to słowa rzucone nad wyraz. 



wtorek, 8 sierpnia 2017

Pyszna (nie fit) tarta warzywna

Jakiś czas temu pojechaliśmy z moimi rodzicami do mojej matki chrzestnej na obiad. Jak to zwykle bywa, wszędzie gdzie jeździmy na stołach króluje mięso, a my jak wiadomo go nie spożywamy. Tym razem jednak moja ciocia przeszła samą siebie i przygotowała dla nas przepyszną tartę warzywną. Nie skłamię jak powiem, że podczas jednego obiadu zjedliśmy z Krzyśkiem całą blachę. Wychodząc więc postanowiłam dowiedzieć się jaki jest przepis i niedawno powtórnie zrobiłam ja z moją mamą w domu. A oto on.

Co potrzebujemy?
1 ciasto francuskie
1 paczka warzyw na patelnie lub dla bardziej ambitnych warzywa dobrane przez siebie, ugotowane i posiekane
1 paczka mrożonego szpinaku
4 jajka
1 paczka serka typu feta
200 ml śmietanki kremówki
przyprawy (oregano, kurkuma, sól, pieprz, bazylia)


Tartownicę wykładamy ciastem francuskim tak aby przykryła całe dno i brzegi.


Następnie wylewamy wypełnienie. W moim przypadku dno posmarowałam szpinakiem, a później wsypałam podsmażone warzywa na patelnie. Moja mama również posmarowała dno szpinakiem, ale dodała brokuły i fasolę z puszki. Jak widzicie więc, produkty wypełniające są dowolne. 



W następnym kroku przygotowujemy masę, którą zalejemy nasze wypełnienie. W tym celu miksujemy ze sobą 4 jajka, ser typu feta i śmietankę. Dodajemy lubiane przez nas przyprawy (ja dodałam sól, pieprz, oregano, świeżą bazylię i troszkę kurkumy) i wszystko mieszamy ze sobą.




Tak przygotowaną tartę wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza. Pieczemy około 45 minut, sprawdzając czy ciasto francuskie się zarumieniło, a masa ścięła. Ja niestety trochę za długo przetrzymałam jedzenie w piekarniku, ale w trakcie pieczenia Idalia również zgłodniała i straciłam moje danie z oczu. No cóż, bycie matką takie jest :) Smak jednak się przez to nie zmienił i całą rodziną zjedliśmy przepyszny obiad. Wam również tego życzę więc powodzenia i koniecznie dajcie znać czy smakowało!