czwartek, 20 lipca 2017

Tak bardzo mi wstyd...

Długo myślałam czy się z Wami tym podzielić... Parę dni temu zniknęłam na jakiś czas z mediów społecznościowych, ponieważ z moją kruszyną wylądowałyśmy w szpitalu... Wszystko przez mój brak myślenia, głupotę i lenistwo, ale od początku... We wtorek miałyśmy z Idalią pójść do babci robić tartę truskawkową. Standardowo włożyłam ją w kosz Mojżesza, w końcu musiałyśmy przelecieć tylko przez podwórko i byłybyśmy u mojej mamy. Zabrałam matę edukacyjną żeby mała miała zajęcie, siatkę z produktami na tartę i plecak w którym miałam rzeczy niezbędne dla dziecka oraz laptop z przepisem. Miałam przez moment taką myśl, że trochę za dużo tego, ale doszłam do (jak się później okazało) błędnego wniosku, że sobie poradzę, przecież to tuż obok. Nie poradziłam. Przy zamykaniu drzwi na klucz jeden uchwyt od kosza Mojżesza wyślizgnął mi się z ręki i Idalia wypadła... moje serce zamarło, mała zaczęła bardzo płakać, upuściłam wszystko inne na ziemie i zaczęłam ją do siebie przytulać, uspokajać, jednocześnie dzwoniąc do mojej mamy aby wezwała taksówkę i szybko do mnie przyszła, bo jedziemy do szpitala. Mama o nic nie pytając zrobiła tak i w ciągu kliku minut była już u mnie. Zabrałyśmy niezbędne rzeczy i szybko wyszłyśmy z domu. 



Mała płakała coraz mniej, ale wierzcie mi, w tamtej chwili nie wiedziałam czy to dobrze czy nie, ręce mi się trzęsły, płakałam... Pan w taksówce ciągle patrzył na mnie wzrokiem mówiącym "wyrodna matka", chociaż i bez tego tak się czułam i rzucił mimochodem, że powinnam wezwać karetkę, a nie taksówkę. Z racji tego, że szpital mamy niedaleko domu, wiem, że moja reakcja była prawidłowa, skróciłam czas dostania się do lekarza o ten, który straciłabym na oczekiwanie na karetkę. Maleństwo zaczynało zasypiać. Boże nawet nie potraficie sobie wyobrazić mojego strachu, strachu o to, że traci przytomność.... Wbiegłam na izbę przyjęć krzycząc, żeby ktoś mi pomógł... Pani zaczęła mnie uspokajać, wydukałam z siebie tylko, że córka wypadła mi z koszyka, usłyszałam, że spokojnie, że ważne, że płakała, że jej reakcja była prawidłowa, że jest przytomna... Zaczęła się seria badań, zdjęcia rentgenowskie, usg główki i brzuszka i oczekiwanie na diagnozę lekarza... W międzyczasie do szpitala przyjechał Krzysiek, powiadomiony o całym zajściu przez moja mamę. W jego oczach widziałam lęk, ogromny strach, mimo że starał się tego nie okazywać i próbował uspokoić ciągle płacząca mnie... W końcu zostaliśmy wezwani do lekarza na diagnozę... Pęknięta kość ciemieniowa czaszki, zostajemy w szpitalu na obserwacji. Poczułam, że spadam w ogromną przepaść... W moim sercu pojawił się ogromny chłód, łzy zaczęły bardziej lecieć, wyrzuty sumienia osiągnęły rozmiar mamuta.... Najważniejsze były pierwsze godziny. Najważniejsze było, aby mała nie wymiotowała, bo wszyscy powtarzali mi, ze kość czaszki u takiej kruszyny zrośnie się szybko, najważniejsze by nie było zmian neurologicznych. Wyszedł krwiak, co dziwne, po drugiej stronie od uderzenia. Zgłosiłam to lekarzowi. Diagnoza? Możliwe złamanie z drugiej strony. Serce znów na chwilę mi stanęło. Jak? Przecież miała robione zdjęcia z dwóch stron... Znów się rozpłakałam. Generalnie ciągle płakałam. Lekarze zaczęli mnie uspokajać, mówiąc ze może krwiak się po prostu przelał na druga stronę i że zrobimy znowu badania... Jakoś to przełknęłam. Wymiotów nie było, pierwsza doba minęła bez problemow. Następnego dnia po godzinie 17, po karmieniu, małej się ulało... Później zwymiotowała... Przestraszyłam się. Nie wiedziałam czy to z przejedzenia czy następstwo urazu. Zgłosiłam wszystko lekarzowi, zrobiono małej powtórne usg, całe szczęście nie wykazano żadnych zmian. Odetchnęłam z ulgą. Chociaż tyle.



Następnego dnia rano, przy obchodzie ordynatora dowiedzieliśmy się, że jeżeli wszystko będzie dobrze to wypuszczą nas do domu w piątej dobie, czyli w sobotę rano. Przyjęłam tą informację z pokorą pomimo, że każdy kto mnie zna wie, że szpital to dla mnie najgorsze zło. No ale cóż, tu nie chodziło o mnie, a o nią. Mój największy skarb. Wieczorem poszliśmy dowiedzieć się szczegółów i powiedziano nam, że pękniecie czaszki nastąpiło w szwie, więc chcą sprawdzić rano następnego dnia (piątek) czy na pewno zaczęła się ona zrastać, a nie rozstępować oraz, że chcą małej zrobić jeszcze raz morfologię krwi, sprawdzając czy ilość czerwonych krwinek się zmniejsza (oznacza to wtedy, że krwiak w główce się wchłania). Poinformowano nas, że jeżeli wyniki będą zadowalające to wyjdziemy już w piątek. Hmmm, pamiętałam o tym, że ordynator oddziału mówił, że zostawiłby nas do soboty, więc nie nastawiałam się na to w 100%.

W piątek rano obudzono nas o 7, aby pobrać krew na morfologię. Nienawidzę jak się wkuwają w mojego skarba, ona wtedy tak strasznie płacze... O 8 była wizyta ordynatora i powiedział, tak jak przypuszczałam, że do domu wyjdziemy w sobotę, nawet jak wyniki będą dobre. Tak dla pewności jego i naszej. Dla pocieszenia dodał, że kiedyś takie maluszki po urazach głowy trzymali 9-11 dób. W sumie fakt, pocieszające. Popołudniu dowiedziałam się, że stan zdrowia małej jest bez zmian, więc mimo wszystko nie będą nas w szpitalu trzymać. W sobotę o 10 rano przyszedł do nas Krzysiek, dostaliśmy wypis z dalszymi zaleceniami kontrolnymi i poszliśmy do domu. 

Chciałabym dodać, że personel chirurgii w szpitalu dziecięcym na ulicy Krysiewicza w Poznaniu jest cudowny. Od każdego można usłyszeć ciepłe słowo i uzyskać pomoc. Każdy usiądzie, porozmawia, przytuli gdy zajdzie taka potrzeba, każdy pomoże, nawet jak Twoje obawy będą spowodowane zwykłą matczyną lub ojcowską paniką. Takich ludzi szukać ze świeczką, ludzie z pasją.  


Piszę tego posta ku przestrodze i aby pomóc sobie wybaczyć. Nie potrafię opisać słowami tego jak mi wstyd... Tego, że przez moją głupotę i lenistwo mój najukochańszy skarb mógł przypłacić nawet życiem (boję się pomyśleć co by było, jakby sturlała się po schodach). Zawsze dzwonię po pomoc jak mam dużo rzeczy do zabrania. Mogłam odłożyć ją na podłogę przy zamykaniu drzwi... Mogłam zanieść najpierw ją, a potem wrócić po resztę rzeczy... Tyle mogłam, a nie zrobiłam... To jest niewybaczalny błąd... Wszyscy mówią, że błędy się zdarzają, że mam wyciągnąć wnioski na przyszłość i iść dalej. Ja na razie nie potrafię... Jest mi wstyd. Jak pytają mnie co się stało, twarz staje mi w płomieniach... Jak opowiadam o zdarzeniu, spuszczam wzrok... Post ten jest swoistego rodzaju terapią, dzielę się tym z Wami, aby uzewnętrznić myśli i uczucia. Wydaje mi się, że jest to pierwszy krok do wybaczenia samej sobie. Pierwszy z miliona kroków zanim zrozumiem, że takie wypadki się zdarzają. Poznałam w szpitalu rodzinkę, której córka biegając wywróciła się na kostkę brukową i uderzyła głową. Mamę z 15 miesięczną córką, która wypiła środek do czyszczenia kominków. Chwila nieuwagi i może stać się tragedia. Przy dziecku trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale chyba łatwiej jest znieść krzywdę, którą dziecko zrobi sobie samo, niż taką, która dzieje się z naszego wielkiego błędu. Trzymiesięczne dziecko jest całkowicie zależne od nas. Ufa nam i wie, że je ochronimy zawsze, że będziemy pilnować, że przy nas nie stanie mu się krzywda. Ja zawiodłam, zawiodłam jako matka. Takie wypadki nie mogą się zdarzać, pamiętajcie o tym, ja będę, już na zawsze.







6 komentarzy:

  1. Wypadki zdarzają się częściej niż myslisz tylko tak jak mowisz nikt nie chce sie do tego glosno przyznac. Gdy moj syn mial 4 miesiace spadl mi z lozka, cala noc bolal go brzuch plakal, zasnął nad ranem a ja juz ledwo zywa razem z nim na lozku. Gdy maz wychodzil 10 min wczesniej z pokoju oboje bylismy bardzo daleko od krawedzi. Obudzilo mnie uderzenie, mimo ze minelo juz 8 miesiecy od tego zdarzenia ciagle slysze ten dzwiek, dzwięk uderzenia o ziemie mojego maluszka. Zacząl się płacz i on taki blady. Na szczescie po wizycie w 2 szpitalach okazalo sie ze wszystko jest ok. Ale bylo mi tak wstyd, przed wszystkimi, a kiedy zaczelam się do tego przyznawac to okazalo sie ze wiele ludzi popelnilo ten bląd np pani doktor ktorej dziecko wylecialo z wozka na beton, albo sasiadka ktora polozyla dziecko na pralce gdy z tej zaczeła wylatywac woda podczas prania i oczywiście dziecko spadlo niestety. Dziecko to niesamowita odpowiedzialnośc... nie dosc ze mialam swoje wyrzuty sumienia to i tak czula ze maz, rodzice i inni mają o to do mnie zal. Teraz jestem uwazniejsza ale pamiętaj jestesmy tylko ludzmi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem Ci, że dźwięku uderzenia nie zapomnę nigdy... A pierwsze 3 w szpitalu nie mogłam spać, bo po zamknięciu oczu ciągle widziałam to zdarzenie... Wiem, że nie jestem jedyna z tego typu zdarzeniami, ale niestety nie jest to pocieszające... Dobrze, że wszystko u nas się skończyło tak jak się skończyło i, że Twoja tragedia, którą przeżywałaś 8 miesięcy temu też już za Tobą! Trzeba brnąć do przodu, chociaż wiem, że jeszcze trochę minie zanim sobie wybaczę chociaż w 90%, bo na 100% nie liczę :) Dziękuję Ci za komentarz, pozdrawiam!

      Usuń
  2. Płakała mala jak jej pobierano krew pewnie tak samo mocno jak wtedy gdy upadla Tobie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Idalia jest bardzo dzielna przy pobieraniu krwi i przy szczepieniach! :)

      Usuń
  3. Gratuluje odwagi, na pewno nie było łatwo to napisać, błędy wszystkim mogą się zdarzyć. Szkoda, że innych sytuację do niedawna Ty miałaś w zwyczaju oceniać... Mam nadzieję, że się to teraz zmieni. Córeczce życzę zdrowia, a Tobie byś się nie załamywała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy bardzo :) Sytuacje można oceniać zawsze, ale osób nie wypada i tego nigdy nie miałam w zwyczaju robić :) Pozdrawiam!

      Usuń