piątek, 3 kwietnia 2020

Koronawirus. Moje przemyślenia.

Gotuje się we mnie. Napięcie rośnie, lęk napiera na myśli. Jestem nerwowa, wypalona, bez chęci do życia. Ten cały koronawirus jednego dnia budzi we mnie panikę, bo lękiem nie można już tego nazwać. Po przeczytaniu nowych wiadomości w internecie, po włączeniu wieczornych wiadomości, wysłuchaniu tej tragedii, która dzieje się na całym świecie, a także absurdów dziejących się w naszym kraju, chowam twarz w dłoniach, wstaję z kanapy, biegnę przytulić się do Krzycha i albo milczę, albo mówię, że nie dam rady, że nie dam rady tak dłużej. I chowam się w tym przytuleniu za drzwiami pomieszczenia obok, żeby Idalia nie widziała słabości. Nie lubię tego, chociaż wiem, że w tej ciąży widzi ją u mnie wyjątkowo często.

Przychodzi kolejny dzień. I wszystko jest pozornie dobrze, słońce świeci za oknem, remont w domu postępuje, uśmiech dziecka to pierwsze co widzę po otwarciu oczu, a przez okno w kuchni wpada cudownie ciepłe światło. Zaparzam kawę, czuję jej zapach, czuję spokój. I tak sobie myślę, że mam w d**e tego wirusa, że to media nas nakręcają, że jesteśmy przecież młodzi, silni i że to mało prawdopodobne bym się zaraziła, bo przecież ja to prawie w ogóle z domu nie wychodzę, a Krzysiek to tylko do sklepów i to na tyle rzadko na ile pozwala nam sytuacja lodówkowa. A potem sięgam po telefon i czytam "rekordowa liczba zgonów spowodowana COVID-19 w Hiszpanii!". I czar pryska. Znów zaczynam się bać, a z każdą kolejną godziną w ciągu dnia ten lęk narasta. Nie chcę nic słyszeć, nie chcę wiedzieć.

O koronawirusie słyszymy już od grudnia. Jedni przejmowali się nim mniej, inni więcej, a jeszcze kolejni generalnie olewali, jak większość wiadomości napływających do nas z daleka. W styczniu/lutym sytuacja w Chinach robiła się na tyle tragiczna, że osobiście bałam się lecieć do teścia do Norwegii. Mąż mnie wyśmiewał, teściowa wyśmiewała, a tata stwierdził, że mam nie przesadzać. Tłumaczyłam, że nie boje się samej Norwegii... Boje się lotnisk, bo lotniska i samoloty są dla mnie największym złem od początku światowej epidemii. Swoimi obawami dzieliłam się głównie z jedną przyjaciółką, która tak jak ja (a może nawet bardziej) obawiała się pojawienia koronawirusa w naszym kraju. Bo to, że się pojawi, to my wiedziałyśmy od początku. W XXI wieku kilometry nie mają żadnego znaczenia, to nie PRL, możemy się wszyscy sprawnie przemieszczać z punktu a do punktu b. A raczej mogliśmy... Nie we wszystkim co prawda się zgadzałyśmy, ale w jednym napewno. Że ignorancja jest gorsza od paniki... A. pozdrawiam Cię serdecznie :* A Europa zignorowała, bo ja od początku mówiłam wśród bliskich - odciąć Chiny od reszty świata. Drastyczne? Może. Ale obawa o swoją rodzinę i przyjaciół była tak mocna, jak w 2017 roku, kiedy to Polska nie przyjęła do swojego kraju uchodźców. Nie baliśmy się ich wszystkich. Baliśmy się tego jednego, który mógł się okazać złym człowiekiem. To samo tyczyło się koronawirusa.

Łatwo gdybać teraz na temat tego co należało zrobić, gdzie popełniliśmy błąd, znacznie trudniej jednak wroga zatrzymać. Ciąża w tym wszystkim zdecydowanie nie pomaga. Kiedy na początku marca okazało się, że mam cukrzyce ciążową, załamałam ręce. Sam fakt kolejnej dolegliwości wprawił mnie w załamanie nerwowe (cały dzień przepłakałam. Serio.), a kolejne obostrzenia, które pojawiały się z dnia na dzień tylko potęgowały smutek. Jak na razie cieszę się, że ta dolegliwość została w miarę opanowana i mimo kilku ograniczeń, daje sobie z nią radę sama. No może z pomocą kolejnej przyjaciółki, której truje tyłek niemiłosiernie :P K. Dziękuję!
Boję się. Boję się porodu i współczuję wszystkim moim koleżankom, które mają terminy na maj. A trochę ich jest. A ja, mająca termin na 22 czerwca (choć po porodzie Idalii i pewnych dolegliwościach, które mam od początku tej ciąży, śmiem twierdzić, że urodzę trochę szybciej), błagam jakąś wyższą energię, żeby się to wszystko do tego czerwca uspokoiło. Boję się. Boję się szpitali w czasie pandemii, nie chcę rodzić sama... No i mam nadzieję, że do rozwiązania nie będzie żadnych komplikacji.

Osobiście trzymam mocno kciuki za moją rodzinę i osoby w niej, które straciły pracę lub prowadzą własny biznes. Za przyjaciół, którzy swoje firmy traktują jak drugie domy, a boją się, że dwóch domów nie będą w stanie utrzymać (Janeiro House- trzymaj się! Chcę do Was wrócić po porodzie!). Trzymam też kciuki za Ciebie dziewczyno, byś przetrwała ten trudny czas, za Ciebie mamo, byś dała radę gdy żłobki, przedszkola i szkoły są zamknięte i za Ciebie chłopaku, żebyś był zdrowy i silny! Ja trzymam kciuki za Was, a Wy trzymajcie za mnie, okej? Klika dni temu ktoś mądry powiedział mi "To straszne, że umierają ludzie. Okropne, że w takich ilościach. Ale to co będzie się działo po epidemii w gospodarce będzie jeszcze gorsze..." Będzie, a nasz rząd mam wrażenie interesuje się głównie przyszłymi wyborami, na które ani ja, ani Krzysiek nie pójdziemy jeżeli się odbędą.

Jest wiele słów, które jeszcze nachodzą mi na usta, wiele myśli, które przelatują mi przez głowę, ale nie chce by ten post ciągnął się w nieskończoność. Jak sobie radzę? A no głównie to nie radzę :P Ale są dwa profile na instagramie, na których relację czekam codziennie prawie tak samo mocno jak na komunikat "epidemia opanowana, możecie wyjść na ulicę". Jest to relacja pod hasłem #mojaszafa u Ani z Fashionablecompl, która daje mi codziennie nowe spojrzenie na ubraniową klasykę, na własną szafę i powoduje u mnie zdrową zajawkę modą (kto wie, może będzie coś z tego więcej :)). Projekt ten polega na komplementowaniu swoich stylizacji na podstawie kilku ulubionych rzeczy z naszej szafy i z ubrąń, które każda z nas w swojej szafie powinna mieć (ja nie mam wszystkich, więc zaczęłam tworzyć sobie "poporodową zakupową listę" :)). Generalnie cały profil bardzo mocno polecam, ja go dorwałam na evencie #byćkobietąontour, którego Ania jest współorganizatorką. Drugim takim profilem jest niezastąpiona dla mnie Krystynoniedenerwujmatki. Tam nie ma projektów (no oprócz tego wspaniałego dotyczącego zbiórki pieniędzy na pieski z Judytowa), ale jest szczerość, autentyczność i dużo śmiechu, którego ja aktualnie bardzo potrzebuje <3. A ostatnim moim ratunkiem w tych ciężkich chwilach są... internetowe zakupy. Zamówiłam już dwie pary butów dla siebie, jedną dla Idy, malowanki wodne i książeczki dla Idalii, a pomysły mam ciągle nowe i chyba zbankrutujemy. Znaczy i tak zbankrutujemy, ale przeze mnie będzie jeszcze gorzej :D Niech to wszystko się już skończy i niech już będzie normalnie....

Ps. A wkurwia mnie jeszcze to, że przychodnie przestały leczyć innych ludzi. Matki nie mogą się dostać z noworodkami do pediatów i innych specjalistów, wszelkie rehabilitacje zostały wstrzymane... Kurde, ludzie zaczną umierać na inne choroby i nie będzie to zauważalne przez panującą pandemię...

Trzymajcie się wszyscy zdrowo!



2 komentarze:

  1. Jeszcze będzie pięknie ♥️

    OdpowiedzUsuń
  2. Z czystej ciekawości, dlaczego się infantylizujesz? W sensie, masz w logo małą dziewczynkę, a jesteś dorosłą kobietą. Tak samo nazwa bloga o piegach sugeruje infantylność autora, wchodząc tu myślałam że jestem na blogu 12 latki :)

    OdpowiedzUsuń