czwartek, 27 lipca 2017

Kiedy wszyscy wiedzą lepiej niż Ty... Czyli jak omijać matki- wariatki

Rady zaczęłam dostawać już będąc w ciąży. Ciągle słyszałam, że nie mam robić tego albo tamtego, że to i to nie wypada. Pamiętam jakby to było wczoraj jak moja mama powiedziała, że jak dziecko się urodzi to nie powinno spać z nami bo się przyzwyczai. Ja powtarzałam, że oczywiście, że nie będzie, że ma swoje piękne łóżeczko w którym na pewno dobrze jej się będzie spać. Poza tym przecież z nami śpi Simba i to będzie zbyt niebezpieczne, bo przecież nie będziemy mogli całą noc go pilnować. W rzeczywistości wyglądało to tak, że Idalia się urodziła jak nasze mieszkanie było jeszcze remontowane i żyliśmy na kartonach u moich rodziców. Spaliśmy na kanapie i mimo usilnych starań żeby mała spała w wózku, co noc lądowała u nas. Po dwóch dniach, nawet przestaliśmy próbować z wózkiem. Od przeprowadzi na swoje, Ida śpi w swoim łóżeczku do momentu pierwszego karmienia. Później, z mojego lenistwa i wygody, zostaje już między nami. I tak, wiem, że nie powinna, że powinna spać z brzegu łóżka, który powinien być czymś zabezpieczony, aby mała nie spadła. Wiem, to, nie musicie o tym przypominać, jednak po dziś dzień, nasz mały szkrab rozdziela nas od siebie w naszym łożu (nie)małżeńskim. Potem było przekonanie, że będzie z nami spała tylko do trzeciego miesiąca, bo według najnowszych badań dziecko powinno spać do tego czasu z rodzicami, bo wtedy czuje się najbezpieczniej. No i tak śpi, a jutro stukną jej cztery miesiące. A kot? A kot nadal śpi z nami, usilnie obierając sobie za cel nóżki Idalii.Czy zamierzamy to zmienić? Jak na razie tego nie widzę.

Pamiętam jak wszyscy naokoło mówili mi żeby nie dawać małej smoczka, a już na pewno nie w pierwszych czterech tygodniach jej życia, bo zaburzy to odruch ssania piersi. I tak nie dawałam, bo mała nawet go nie akceptowała i ja jak taka matka polka siedziałam z nią, wiszącą mi na cycku 24/7. Dostawałam szału, a baby blues (KLIK) zwiększał spustoszenie w moim organizmie. Dopiero jak przyjechali do nas znajomi z Bydgoszczy (swoją drogą przyjaciółka tworzy wspaniałe rzeczy, sprawdźcie TUTAJ) dowiedziałam się, że smoczki mają różne kształty i rozmiary. Dacie wiarę? Mieliśmy w domu już pięć różnych, ale wszystkie wyglądały identycznie. Przyjaciółka doradziła mi żeby kupić taki najbardziej przypominający kształtem i wielkością kobiecą brodawkę, a będąc na spacerze nawet takie dorwała. Piszę "takie", a nie "taki" bo przyniosła ich aż trzy. W efekcie w domu mamy osiem smoczków, a tylko jeden zaskoczył. Ale zaskoczył! Moja radość była wielka, a twórcy smoczków przekazuje wyrazy uznania i Agusiową nagrodę Nobla, dziękuję ja i moje piersi. Oczywiście nasłuchałam się, że będziemy się męczyć później z oduczaniem małej, ale stwierdziliśmy, że będziemy się tym martwić w swoim czasie . I od tej pory żyjemy zgodnie z dewizą- jeżeli ktoś ci mówi, że nie masz czegoś robi, ale to działa, to to rób - i Wam też polecam tak żyć.


Do szkoły rodzenia nie chodziłam, za to w 35 tygodniu przy wyborze położnej załapałam się na jedno spotkanie w jej gabinecie, dotyczyło ono pielęgnacji niemowląt. Dowiedziałam się tam, że niemowlaka nie kąpie się codziennie, a co drugi, a nawet co trzeci dzień. W dni bez kąpieli należy dokładnie przemyć dziecko myjką, ze szczególnym uwzględnieniem pupy. I tak o to kąpiemy małą codziennie, bo ja uważam, że skoro ja biorę prysznic każdego dnia, to mała też powinna być dokładnie umyta, a po za tym bawienie się z myjką jest tysiąckroć trudniejsze od "wrzucenia" dziecka do wanienki, a ja nie lubię sobie życia utrudniać. Dowiedziałam się także, że od magicznego Sudocremu się już odchodzi i mamy używać Bepanthenu. Tak oto użyłam tego kremu na odparzenia, robiąc z pupci mojego dziecka czerwoną racę na meczu Kolejorza. Cztery dni ratowaliśmy to czerwone jabłuszko, oczywiście używając do tego Sudocremu. Mamy dwie poduszki do karmienia. Jeden rogal jest większy i używałam go w ciąży do spania, a jeden mniejszy, który używam teraz do karmienia i będę używać gdy mała zacznie siadać. Jedną i drugą poduchę dostałam, ale gdybym miała kupować, wybrałabym tą większą i nauczyła się ją układać do karmienia  - ekonomiczniej, bo na małej się nie wyśpisz. Bardzo długo też męczyłam się z przygotowaniem torby do szpitala. Położna mówiła jedno, internet drugie, a tak naprawdę wystarczy dowiedzieć się w szpitalu, w którym będziemy rodzić co będzie potrzebne. I problem z głowy!

Strasznie duża nagonka jest na matki karmiące mlekiem modyfikowanym. "Piersiowe" matki nie tolerują matek, które karmią swoje pociechy mlekiem modyfikowanym. I o ile ja sama jestem wielkim zwolennikiem karmienia piersią i walczyłam o to by to robić przez ponad miesiąc (KLIK i KLIK), to nie interesuje mnie czy inna matka karmi swoje dziecko piersią czy mlekiem w proszku. Każda matka dla swojego dziecka chce jak najlepiej (a przynajmniej większość), nie znamy przyczyny dlaczego ta druga matka swoim mlekiem nie karmi, więc nie oceniajmy. Mleko matki ma duże znaczenie w rozwoju dziecka, w jego odporności i przyszłej pracy metabolizmu, ale zanim zadasz matce pytanie "karmisz?" zastanów się czy głodzenie nie podchodzi już pod precedens ;) 


Ostatnio spotkałam się z określeniem "chusto-wariatki". Są to wielkie przeciwniczki nosideł i "wisiadeł". Uważają one, że tylko chusta jest dobrym rozwiązaniem w noszeniu dziecka (nawet lepszym niż ręce rodziców), a wszystkich innych, mających inne zdanie od nich należy stłamsić i zmieszać z błotem. Gdy jakaś inna matka używa chusty, należy jej zwrócić uwagę, że ma ją źle zawiązaną i tu i ówdzie mogłaby ją bardziej dociągnąć. Zwróci ona uwagę również na to, że dla maluszka w wieku Twojego dziecka to wiązanie, którego używasz jest złe, bo jest na nie za mały (nawet jeżeli jest to podstawowy "kangur"), długość chusty której używasz też jest zła i w ogóle czy byłaś na kursie wiązania chust? Nie? To się lepiej zastanów co Ty robisz swojemu dziecku!

Swoje dziecko urodziłam w marcu. Wiosna tego roku była, jak pamiętacie, wyjątkowo zimna. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że wiosny nie mieliśmy, a zima przeszła od razu w lato (gdzieś w okolicach czerwca), w związku z tym na początku życia mojego maleństwa, ubierałam je bardzo ciepło, jednak gdy temperatura osiągnęła powyżej 25 stopni Celsjusza zrezygnowałam z czapeczek, skarpetek i często ubierałam córkę w samego bodziaka. Moja mama nie potrafiła tego zrozumieć. Za każdym razem powtarzała mi, że Idalia ma zimne rączki i nóżki i że mam jej założyć skarpetki. Ja, jako laik w kwestii bycia mamą, słuchałam jej nie podważając autorytetu - w końcu wychowała trójkę dzieci. Zaczęłam jednak coraz bardziej zwracać uwagę na temperaturę kończyn swojego dziecka i stwierdziłam, że one zawsze są zimne, czyli co? Zawsze małej jest zimno? Zagłębiłam się w temat bardziej i wyczytałam, że dłonie i stopy w większości czasu są zimne, bo u niemowlaków nie jest jeszcze dobrze rozwinięta termoregulacja i temperaturę ciała powinno sprawdzać się dotykając karku. Sprawdziłam - wiecznie rozgrzany, więc na nowo zaprzestałam zakładać skarpetki i czapeczki w upalne dni. 

Szczepienia to temat rzeka. Gdy szczepisz, nasłuchasz się od antyszczepionkowców, gdy nie szczepisz, od osób, które to robią. Ja swoją córkę szczepię. Mało tego, wybrałam szczepionki 6 w 1, bo uważam, że im mniej kłóć tym lepiej (jestem człowiekiem, który boi się igły, pomimo, że mam cztery tatuaże i nie, to nie jest to samo!), jednak nie wyzywam rodziców, którzy swoich dzieci nie szczepią. Powiedzmy, że to ich wybór, a jak ich dziecko zachoruje i jakimś cudem znajdzie się w pobliżu mojego, te przynajmniej ma ochronę. 

Pamiętajmy, że z reguły każdy rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Dba o to aby się poprawnie rozwijało, było szczęśliwe i codziennie uśmiechnięte. Więc jeżeli następnym razem zechcesz dać komuś swoją złotą radę, zastanów się czy wypada, a jak samemu usłyszysz magiczne zdanie "nie chce się wpierdalać, ale się wpierdolę", przerwij w połowie i powiedz "to tego nie rób" ;) 

Fot. Karolina Marcińczyk. 


wtorek, 25 lipca 2017

Fit tarta malinowa

W dzisiejszym poście podzielę się z Wami przepisem na przepyszną tartę malinową. Jest ona jedną ze zdrowszych opcji słodkości, a jako, że po zrobieniu trzyma się ją w lodówce, jest też idealna na upalne dni, które zapanowały w naszym kraju. Taki mały grzeszek nie zaprzepaści całej Waszej diety i morderczych treningów, a już na pewno lepiej sięgnąć po niego niż po wysokokaloryczny batonik ze sklepowej półki. Oryginalny przepis znalazłam na stronie sióstr Bukowskich (KLIK), jednak piekąc zmodyfikowałam go trochę pod siebie.

Co potrzebujemy?
Spód ciasta:
- woreczek ugotowanej kaszy jaglanej,
- jeden banan
- jajko
- łyżka miodu
- 2 łyżki mąki (kokosowa, ryżowa, tortowa, pszenna, wszystko jedno)

Masa:
- 300 gram jogurtu greckiego
- 250 gram serka mascarpone
- łyżka budyniu śmietankowego
- trzy kurze białka
- trzy łyżki miodu
- garść malin (im więcej dodamy, tym masa będzie bardziej malinowa)



Kaszę jaglaną blendujemy wraz z jajkiem, miodem, bananem i mąką. Przygotowane ciasto wylewamy do wysmarowanej margaryną tartownicy. Jeżeli spód wyszedł nam za rzadki, możemy dodać więcej mąki i powtórnie zblendować. Ciasto wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 st. C na około 15 minut.



Jogurt grecki blendujemy wraz z serkiem mascarpone, dodajemy kurze białka, łyżkę budyniu śmietankowego, miód i maliny. Uzyskaną masę wylewamy na upieczony spód i wkładamy jeszcze do piekarnika na około 20 minut (temperatura pozostaje niezmienna)





Po upieczeniu dekorujemy tartę malinami według własnych preferencji. Tartę można zrobić z innymi owocami, ja polecam skorzystać z tych sezonowych, w końcu nie możemy na nie liczyć cały rok. Następnym razem planuję zrobić z truskawkami czy z borówkami.

Jak widzicie przepis jest banalny i dość szybki, co dla mnie jako mamy na pełen etat było bardzo ważne, bo ciężko mi wygospodarować czas na zrobienie porządnego obiadu. Polecam tą przekąskę na niedzielne popołudnie, przy kawce, siedząc z rodziną na ogródku tudzież balkonie. Powodzenia i dajcie znać koniecznie czy smakowało! 





czwartek, 20 lipca 2017

Tak bardzo mi wstyd...

Długo myślałam czy się z Wami tym podzielić... Parę dni temu zniknęłam na jakiś czas z mediów społecznościowych, ponieważ z moją kruszyną wylądowałyśmy w szpitalu... Wszystko przez mój brak myślenia, głupotę i lenistwo, ale od początku... We wtorek miałyśmy z Idalią pójść do babci robić tartę truskawkową. Standardowo włożyłam ją w kosz Mojżesza, w końcu musiałyśmy przelecieć tylko przez podwórko i byłybyśmy u mojej mamy. Zabrałam matę edukacyjną żeby mała miała zajęcie, siatkę z produktami na tartę i plecak w którym miałam rzeczy niezbędne dla dziecka oraz laptop z przepisem. Miałam przez moment taką myśl, że trochę za dużo tego, ale doszłam do (jak się później okazało) błędnego wniosku, że sobie poradzę, przecież to tuż obok. Nie poradziłam. Przy zamykaniu drzwi na klucz jeden uchwyt od kosza Mojżesza wyślizgnął mi się z ręki i Idalia wypadła... moje serce zamarło, mała zaczęła bardzo płakać, upuściłam wszystko inne na ziemie i zaczęłam ją do siebie przytulać, uspokajać, jednocześnie dzwoniąc do mojej mamy aby wezwała taksówkę i szybko do mnie przyszła, bo jedziemy do szpitala. Mama o nic nie pytając zrobiła tak i w ciągu kliku minut była już u mnie. Zabrałyśmy niezbędne rzeczy i szybko wyszłyśmy z domu. 



Mała płakała coraz mniej, ale wierzcie mi, w tamtej chwili nie wiedziałam czy to dobrze czy nie, ręce mi się trzęsły, płakałam... Pan w taksówce ciągle patrzył na mnie wzrokiem mówiącym "wyrodna matka", chociaż i bez tego tak się czułam i rzucił mimochodem, że powinnam wezwać karetkę, a nie taksówkę. Z racji tego, że szpital mamy niedaleko domu, wiem, że moja reakcja była prawidłowa, skróciłam czas dostania się do lekarza o ten, który straciłabym na oczekiwanie na karetkę. Maleństwo zaczynało zasypiać. Boże nawet nie potraficie sobie wyobrazić mojego strachu, strachu o to, że traci przytomność.... Wbiegłam na izbę przyjęć krzycząc, żeby ktoś mi pomógł... Pani zaczęła mnie uspokajać, wydukałam z siebie tylko, że córka wypadła mi z koszyka, usłyszałam, że spokojnie, że ważne, że płakała, że jej reakcja była prawidłowa, że jest przytomna... Zaczęła się seria badań, zdjęcia rentgenowskie, usg główki i brzuszka i oczekiwanie na diagnozę lekarza... W międzyczasie do szpitala przyjechał Krzysiek, powiadomiony o całym zajściu przez moja mamę. W jego oczach widziałam lęk, ogromny strach, mimo że starał się tego nie okazywać i próbował uspokoić ciągle płacząca mnie... W końcu zostaliśmy wezwani do lekarza na diagnozę... Pęknięta kość ciemieniowa czaszki, zostajemy w szpitalu na obserwacji. Poczułam, że spadam w ogromną przepaść... W moim sercu pojawił się ogromny chłód, łzy zaczęły bardziej lecieć, wyrzuty sumienia osiągnęły rozmiar mamuta.... Najważniejsze były pierwsze godziny. Najważniejsze było, aby mała nie wymiotowała, bo wszyscy powtarzali mi, ze kość czaszki u takiej kruszyny zrośnie się szybko, najważniejsze by nie było zmian neurologicznych. Wyszedł krwiak, co dziwne, po drugiej stronie od uderzenia. Zgłosiłam to lekarzowi. Diagnoza? Możliwe złamanie z drugiej strony. Serce znów na chwilę mi stanęło. Jak? Przecież miała robione zdjęcia z dwóch stron... Znów się rozpłakałam. Generalnie ciągle płakałam. Lekarze zaczęli mnie uspokajać, mówiąc ze może krwiak się po prostu przelał na druga stronę i że zrobimy znowu badania... Jakoś to przełknęłam. Wymiotów nie było, pierwsza doba minęła bez problemow. Następnego dnia po godzinie 17, po karmieniu, małej się ulało... Później zwymiotowała... Przestraszyłam się. Nie wiedziałam czy to z przejedzenia czy następstwo urazu. Zgłosiłam wszystko lekarzowi, zrobiono małej powtórne usg, całe szczęście nie wykazano żadnych zmian. Odetchnęłam z ulgą. Chociaż tyle.



Następnego dnia rano, przy obchodzie ordynatora dowiedzieliśmy się, że jeżeli wszystko będzie dobrze to wypuszczą nas do domu w piątej dobie, czyli w sobotę rano. Przyjęłam tą informację z pokorą pomimo, że każdy kto mnie zna wie, że szpital to dla mnie najgorsze zło. No ale cóż, tu nie chodziło o mnie, a o nią. Mój największy skarb. Wieczorem poszliśmy dowiedzieć się szczegółów i powiedziano nam, że pękniecie czaszki nastąpiło w szwie, więc chcą sprawdzić rano następnego dnia (piątek) czy na pewno zaczęła się ona zrastać, a nie rozstępować oraz, że chcą małej zrobić jeszcze raz morfologię krwi, sprawdzając czy ilość czerwonych krwinek się zmniejsza (oznacza to wtedy, że krwiak w główce się wchłania). Poinformowano nas, że jeżeli wyniki będą zadowalające to wyjdziemy już w piątek. Hmmm, pamiętałam o tym, że ordynator oddziału mówił, że zostawiłby nas do soboty, więc nie nastawiałam się na to w 100%.

W piątek rano obudzono nas o 7, aby pobrać krew na morfologię. Nienawidzę jak się wkuwają w mojego skarba, ona wtedy tak strasznie płacze... O 8 była wizyta ordynatora i powiedział, tak jak przypuszczałam, że do domu wyjdziemy w sobotę, nawet jak wyniki będą dobre. Tak dla pewności jego i naszej. Dla pocieszenia dodał, że kiedyś takie maluszki po urazach głowy trzymali 9-11 dób. W sumie fakt, pocieszające. Popołudniu dowiedziałam się, że stan zdrowia małej jest bez zmian, więc mimo wszystko nie będą nas w szpitalu trzymać. W sobotę o 10 rano przyszedł do nas Krzysiek, dostaliśmy wypis z dalszymi zaleceniami kontrolnymi i poszliśmy do domu. 

Chciałabym dodać, że personel chirurgii w szpitalu dziecięcym na ulicy Krysiewicza w Poznaniu jest cudowny. Od każdego można usłyszeć ciepłe słowo i uzyskać pomoc. Każdy usiądzie, porozmawia, przytuli gdy zajdzie taka potrzeba, każdy pomoże, nawet jak Twoje obawy będą spowodowane zwykłą matczyną lub ojcowską paniką. Takich ludzi szukać ze świeczką, ludzie z pasją.  


Piszę tego posta ku przestrodze i aby pomóc sobie wybaczyć. Nie potrafię opisać słowami tego jak mi wstyd... Tego, że przez moją głupotę i lenistwo mój najukochańszy skarb mógł przypłacić nawet życiem (boję się pomyśleć co by było, jakby sturlała się po schodach). Zawsze dzwonię po pomoc jak mam dużo rzeczy do zabrania. Mogłam odłożyć ją na podłogę przy zamykaniu drzwi... Mogłam zanieść najpierw ją, a potem wrócić po resztę rzeczy... Tyle mogłam, a nie zrobiłam... To jest niewybaczalny błąd... Wszyscy mówią, że błędy się zdarzają, że mam wyciągnąć wnioski na przyszłość i iść dalej. Ja na razie nie potrafię... Jest mi wstyd. Jak pytają mnie co się stało, twarz staje mi w płomieniach... Jak opowiadam o zdarzeniu, spuszczam wzrok... Post ten jest swoistego rodzaju terapią, dzielę się tym z Wami, aby uzewnętrznić myśli i uczucia. Wydaje mi się, że jest to pierwszy krok do wybaczenia samej sobie. Pierwszy z miliona kroków zanim zrozumiem, że takie wypadki się zdarzają. Poznałam w szpitalu rodzinkę, której córka biegając wywróciła się na kostkę brukową i uderzyła głową. Mamę z 15 miesięczną córką, która wypiła środek do czyszczenia kominków. Chwila nieuwagi i może stać się tragedia. Przy dziecku trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale chyba łatwiej jest znieść krzywdę, którą dziecko zrobi sobie samo, niż taką, która dzieje się z naszego wielkiego błędu. Trzymiesięczne dziecko jest całkowicie zależne od nas. Ufa nam i wie, że je ochronimy zawsze, że będziemy pilnować, że przy nas nie stanie mu się krzywda. Ja zawiodłam, zawiodłam jako matka. Takie wypadki nie mogą się zdarzać, pamiętajcie o tym, ja będę, już na zawsze.







czwartek, 13 lipca 2017

Czy wziąć małe dziecko na wesele?

Kiedy w marcu rodzice powiedzieli mi, że dostaliśmy zaproszenie na ślub byłam niemalże pewna, że odmówimy. Idalii jeszcze na świecie nie było, ale szybko obliczyłam sobie, że będzie miała wtedy trzy miesiące, więc jak z takim małym szkrabem wybrać się na wesele, gdzie będzie dużo ludzi i głośna muzyka. Temat na jakiś czas ucichł, urodziła się Ida i przysłoniła nam cały świat. W międzyczasie zabieraliśmy ją do znajomych, nad Wartę, do rodziny, generalnie ja, jako chodzący pokarm miałam ją w 90% ciągle przy sobie. Przekonaliśmy się, że z dzieckiem również można, że da radę zrobić sobie hybrydowe paznokcie czy wypić piwo z kolegami nad Wartą (to oczywiście przywilej taty). W końcu przyszedł czerwiec, a my musieliśmy zdecydować się czy jedziemy na ślub czy nie, zgodnie z prośbą państwa młodych aby do 8 czerwca się określić. 


Po długich rozmowach z Krzyśkiem oraz z moim tatą, który nalegał abyśmy poszli i reprezentowali rodzinę razem z mamą  (bo on niestety nie mógł się pojawić), zdecydowaliśmy, że idziemy. Bo w końcu jeśli nie spróbujemy, nie dowiemy się czy się uda. Obaw było dużo, zwłaszcza z mojej strony, bałam się, że Idalia przepłacze całą imprezę, a ja będę siedziała z nią, uwieszoną na cycku, na uboczu. Rano w sobotę po załatwieniu wszystkich obowiązków zaczęliśmy się szykować. Matka najpierw odsztafitowała siebie ubierając długą zieloną kieckę i niebotycznie wysokie sandały (tak to jest jak ma się za długą sukienkę...), modląc się w duchu, aby nie wyrżnąć kozła przy najbliższej możliwej okazji, a później ubrała córkę, w jak to na księżniczkę przystało, różową spódniczkę. W dniu ślubu pogoda nie rozpieszczała, padało od rana, gdy wychodziliśmy do kościoła i w trakcie mszy, co potęgowało moją wątpliwość i chęć powrotu do domu. I mimo, że sama z chęcią bym się wybawiła i wytańczyła, w takich momentach myśli się o dobru i wygodzie dziecka, a nie własnej. Po ceremonii się rozpogodziło, a my wsiedliśmy do auta i z wózkiem na kolanach (no cóż, czego się nie robi dla córki) pojechaliśmy świętować wielki dzień Moniki i Mateusza (jeszcze raz gratulacje kochani!)


W trasie mała obudziła się na chwile, ale zauważywszy, ze wokół nie dzieje się nic godnego jej uwagi znów zasnęła. I tak spała. Przespała wyciąganie z auta, składanie życzeń, zbijanie kieliszków przez młodych, obiad, aż w końcu ja stwierdziłam, ze nadszedł czas by ja nakarmić. Dziecko idealne, ona pewnie spałaby nadal.
Po nakarmieniu, przewinięciu i odbiciu poszłyśmy przywitać się z gośćmi. Malutka uśmiechała się do wszystkich, w ogóle nie płakała, skradła ludzkie serca. Obejrzeliśmy razem pierwszy taniec pary młodej, a potem w rytm muzyki zaczęłyśmy tańczyć. Fakt, moim zdaniem muzyka była troszkę za głośno jak na takiego małego szkraba, więc po jednym tańcu z Idą i jednym z jej ojcem (udało nam się na chwilę dziecko "sprzedać" babci) wyszliśmy na zewnątrz. Potem było wspólne zdjęcie i kolacja. Idalia zaczynała się robić troszkę rozdrażniona, nic dziwnego w końcu tyle nowych twarzy do niej mówiło, więc postanowiliśmy się z nią przejść wokół pałacyku, w którym odbywało się wesele.  Mała zaczęła usypiać, a my wraz z moją mamą postanowiliśmy, że czas wracać do domu. Dojechaliśmy ok. godziny 23. Córce zrobiliśmy "dzień dziecka" i odpuściliśmy kąpiel i po nakarmieniu ułożyliśmy do snu. Tyle wrażeń spowodowało, że mała w 5 minut odpłynęła do krainy marzeń.


Nie widzimy więc nic złego w zabraniu małego dziecka na wesele. Należy jednak pamiętać, ze najważniejsze jest jego dobro i zadbać o komfort psychiczny. Tyle wrażeń jednego dnia na pewno jest męczące dla takiego maluszka, więc bliskość rodzica w tych chwilach jest dla dziecka najważniejsza. Niestety przy dziecku nie wybawicie się w 100%, więc jeżeli chcecie świętować do rana lepiej zainwestować w nianię. Dodam, że rodzina Lewandowskich podziela nasze zdanie i w tym samym dniu co my zabrali Klarę na wesele. Przypadek? Nie sądzę ;)








środa, 5 lipca 2017

Córka to najlepsze co mi w życiu wyszło, czyli jak przetrwać baby blues'a

Nie mogę powiedzieć, że planowaliśmy z Krzyśkiem Idalię, ale nie mogę też stwierdzić, że jest ona wpadką. Żyliśmy w przekonaniu, że jak będzie to super, a jak nie - też fajnie, w końcu mamy jeszcze dużo do zrobienia we dwójkę. Los chciał by nasza kruszyna przyszła na świat, a gdy zobaczyliśmy dwie kreski na teście ciążowym cieszyliśmy się niezmiernie. Oczywiście szczęście nastąpiło zaraz po opanowaniu szoku jaki namalował się na naszych twarzach. Byliśmy świadomi ogromnych zmian jakie nastąpią w naszym życiu, byliśmy świadomi tego, że wszystko się zmieni, że wszystko ułoży się pod potrzeby dziecka, ale z gotowością i ciekawością czekaliśmy na przyjście na świat naszej córki. Można więc powiedzieć, że Idalia była bardzo wyczekanym dzieckiem, robiłam wszystko żeby malutka jak najlepiej się rozwijała, rzuciłam palenie, oszczędzałam się, przeprowadziliśmy się do naszego rodzinnego miasta, przystosowaliśmy mieszkanie do przyjścia na świat naszej córeczki. Jednak po porodzie pojawił się on. Nieproszony gość, ktoś o kim słyszałam wcześniej, ale nie spodziewałam się jego wizyty kompletnie. Baby Blues. 


Co to jest baby blues? "Baby blues sprawia, że jesteś nerwowa, lękliwa i smutna. Przez baby blues masz poczucie utraty czegoś, ale nie do końca jesteś w stanie uświadomić sobie, czego. Łatwo tracisz panowanie nad sobą, jesteś niecierpliwa, rozkojarzona i płaczliwa. Niemal każda młoda mama, cierpiąca na baby blues, ma kłopoty ze snem i jest stale zmęczona. Nie ma ochoty zadbać o siebie czy dom, a opieka nad dzieckiem staje się dla niej obowiązkiem ponad siły. Na szczęście baby blues, w przeciwieństwie do depresji poporodowej, szybko mija." źródło: www.poradnikzdrowie.pl

Baby blues zaskoczył mnie niezmiernie, całe szczęście wiedziałam co to jest i miałam nadzieję, że tak jak wszędzie piszą, szybko minie, bo wiarę w to straciłam w tamtych chwilach całkowicie. Nie miałam siły wstać z łóżka, nie miałam siły zająć się maluszkiem, ciągle płakałam, nie chciałam zadbać o siebie. Wstanie do łazienki było najcięższą rzeczą jaką musiałam wykonać, jedzenie powodowało u mnie odruch wymiotny, nie mogłam na siebie patrzeć. Miałam sobie za złe, że w momencie w którym moja córka mnie najbardziej potrzebuje, w którym moja bliskość jest jej potrzebna niemal tak samo jak tlen i pokarm, ja nie mam siły jej tego dać. Czułam, że zawiodłam w roli matki, że nie nadaję się do tego, że się pospieszyłam, że nie dam rady. Do tego doszły problemy z karmieniem piersią, o których pisałam Wam tutaj oraz tu i mieliśmy gotowy wrak człowieka. Nie wiem co by się stało z Idalią gdyby nie jej ojciec i moi rodzice. Jestem im ogromnie wdzięczna za pomoc w tamtym okropnym dla mnie okresie, wszystkim im należy się medal, medal taty i dziadków roku, ja natomiast na ten medal nie zasłużyłam i staram się zasłużyć teraz. Pamiętam, że w mojej głowie krążyła głównie jedna myśl- "Teraz wszystko się zmieni, straciłaś swoje dotychczasowe życie, dziecko będzie Cię ograniczało, nie będziesz mogła robić tego co dotychczas, będziesz cały czas musiała siedzieć z dzieckiem, a do tego nie nadajesz się kompletnie na matkę. Coś Ty zrobiła? O czym Ty myślałaś?" i o ile co do zmiany stylu życia mogę się zgodzić, tak rzekome ograniczenie przez dziecko to totalna bujda.



Spotykam się ze znajomymi, dbam o siebie, chodzę do szkoły tańca, sprzątam, gotuje, jeżdżę do rodziny, prowadzę bloga, spędzam czas z Krzyśkiem, chodzę na zakupy i wiele innych. Czyli robię wszystko to, co robiłam wcześniej, a nawet więcej bo powoli szykuję dla Was nowy projekt (szczegóły wkrótce) tylko towarzyszy mi przy tym takie małe, kochane 50% mnie. Jedyne ograniczenie jakie czuje to zakaz spożywania alkoholu (spoko, jakoś żyje) i palenia papierosów (dziękuję Ci córeczko za uwolnienie mnie z tego okropnego nałogu). Także zmiana życia nastąpiła ogromna. Na lepsze, bo z nią.




Mój baby blues w końcu minął, tak nagle jak się pojawił, tak równie nagle odszedł więc pamiętaj, że Twój, jeżeli się pojawi, na pewno również w końcu zniknie. Musi. A Ty zaczniesz w pełni cieszyć się macierzyństwem i każdym stumilowym krokiem w rozwoju Twojego dziecka. Pamiętaj, że nie jest on Twoją winą! Hormony szaleją, muszą wrócić do stanu sprzed ciąży, daj im czas, pozwól łzom płynąć. Tylko nie próbuj tłumić w sobie złych emocji, dziel się nimi, proś o pomoc, nie wstydź się i wiedz, że nie jesteś jedyna.




Pamiętam jak kiedyś zarzekałam się, że nigdy nie będę miała dzieci. Mówiłam, że dobrze wiem, że nie nadaję się na matkę, że nie lubię maluchów i na pewno nie polubię. Teraz wiem, z perspektywy czasu, że każda młoda dziewczyna tak mówi i o ile z sympatią do dzieci bywa różnie, tak w końcu każda (no prawie) zaczyna czuć instynkt macierzyński, ten dziwny impuls ciągnący nas w stronę dzieci, potrzebę sprawdzenia się w roli matki. Czy jestem dobrą mamą? Tego nie wiem, ale mam nadzieję, że wychowam córkę najlepiej jak potrafię, na wartościowego człowieka z dobrze ustawioną hierarchią wartości.

Właśnie leżę z Idalią na łóżku. Ona na swojej macie edukacyjnej "rozmawia" z sówką, ja obok, piszę dla Was ten artykuł prosto z serduszka. Leżąc tak obok niej, patrząc na nią nie mogę się nadziwić jak to się stało, kiedy to się stało - ja matką? Nie do pomyślenia! A tymczasem nie wyobrażam sobie życia bez niej. Nachylam się nad nią, mówiąc jak bardzo ją kocham, powtarzam, że zawsze będzie moim oczkiem w głowie, że zrobię wszystko by miała dobre, godne życie, żeby niczego w życiu jej nie brakowało, a ona patrzy mi głęboko w oczy i uśmiecha się, jakby z wdzięcznością, wzrok jej przepełniony jest ogromną miłością, zastyga w bezruchu, mimo, że przed chwilą wierzgała nóżkami i rączkami w tempie geparda goniącego antylopę i całe jej ciało zdaję się mówić "kocham Cię mamo". Nie wiem kiedy to się stało, nie wiem jak to się stało, ale moje całe serce należy już do niej (no może jakąś tam częścią włada jeszcze Krzysiek ;)).